Zaczęło się od wzruszeń. Z głośników na powitanie popłynęła oryginalna zapowiedź w wykonaniu Leopolda Tyrmanda i Romana Waschko sprzed 50 lat nowego (wtedy) festiwalu jazzowego. A potem na scenę wszedł Jan Ptaszyn Wróblewski i zagrał Swanee River – standard, który zawsze otwiera Jazz Jamboree. I zaczęło się po raz 50ty.
Wzruszenia trwały, kiedy na scenę powoli wchodził band gwiazdy wieczoru – Ala Jareau. I tu zaskoczenie, Al nie wszedł ostatni jak gwiazda, wszedł jako pierwszy i zaczął od śpiewu a capella. Powoli dochodził do mikrofonu, a kiedy przy nim stanął, cały zespół był już na miejscu i zaczęło się.
Dwie godziny totalnych popisów i ekwilibrystyki wokalnej. Głos nieco tylko stracił na sile, choć w dalszym ciągu Al może pozwolić sobie na trzymanie mikrofonu na wysokości pasa i bycie bardzo dobrze słyszanym. Szalał na tej scenie już głównie wokalnie. Niestety widać, że choroba, która utrudnia mu poruszanie się, nie pozwala mu na normalne dla niego tańce.
Przebiegł po różnych swoich przebojach, śpiewając je niejako z musu, na zasadzie „na pewno chcecie to usłyszeć, więc proszę”. Ale każdy z nich nieco inaczej zaaranżowany, z dużą liczbą niespodzianek. Była "Mas Que Nada", „Boogie Down”, „Moonlight”. Przebiegł po różnych standardach jazzowych – i nie tylko, był też Bach. Kiedy śpiewał „My Funny Valentine”, zaczął je od „My Favourite Things” … część wypełnionej po brzegi sali pewnie się nie zorientowała, co jest naprawdę śpiewane.
Orientowania się wymagał zresztą nie tylko od publiczności, ale również od swoich muzyków. Śpiewająco dawał znak czy zaśpiewa zwrotkę jeszcze raz, czy poprosi już o „bridge”. Wszyscy uważali, każdy wiedział, nikt się nie zgubił. Zespół zresztą znakomity. Wszyscy prawie śpiewają, co daje Alowi ogromne możliwości. Odwraca się tyłem do publiczności intonując jakąś nutę i po chwili śpiewa już inną, ale tamta jeszcze trwa … w wykonaniu któregoś z muzyków. Niesamowite wrażenia, widać, że dobiera ich zmyślnie i naprawdę nimi dowodzi jak prawdziwy leader, co przecież tak rzadko zdarza się wokalistom.
Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że Al Jarreau jest dzisiaj naprawdę najlepszym wokalistą jazzowym na świecie. Kiedy słucha się go w zestawieniu z jakimiś młodymi muzykami pretendującymi na wokalistów – Michaelem Buble czy Peterem Cincotti, widać drastyczną różnicę w poziomie. Bolesną wręcz. Al ciągle w niesamowicie wysokiej formie wokalnej. Problemem jest chyba niestety jego forma fizyczna. Kiedy kończył się koncert i powoli schodził ze sceny, miałam nieodparte wrażanie, że to był mój pierwszy i ostatni jego koncert. Choć ma tylko 68 lat i mógłby jeszcze śpiewać i śpiewać. Oby śpiewał i obym się myliła. Wzruszenia były też więc i na końcu.
Al Jarreau, Sala Kongresowa Warszawa, 29 października 2008