Czy on to naprawdę powiedział czy tylko mi się wydawało? – pytam zdumiona mojego kolegi, z którym wybrałam się na kolację do Bubbles. Powiedział. Prosimy o rachunek i wychodzimy. Szok. W trakcie ośmiu lat pisania tego bloga żaden jeszcze kelner się tak daleko nie posunął. Żaden nie zmierzył nawet w tę stronę. Zdarzali się jacyś niegrzeczni kelnerzy, może raczej nawet niezręczni niż niegrzeczni, ale takiej rozmowy z kelnerem jak wczoraj jeszcze nigdy nie przeżyłam. To było gdzieś pomiędzy daleko posuniętym spoufalaniem się a zwykłym chamstwem.
Bubbles, miejsce przy Placu Piłsudskiego. Totalnie niespójne w koncepcji. Z jednej strony jedzenie w dość dobrych cenach i oparte o dobre produkty – małże i turbot od najlepszego dostawcy ryb i owoców morza w Warszawie. Z drugiej strony raczej drogie wina – poniżej 100zł można dostać praktycznie tylko jedną butelkę białego wina. Jest owszem kilka win musujących poniżej 100zł za butelkę. Jest widoczny fokus na bąbelki (tytułowe Bubbles), butelki szampanów potrafią tu kosztować nawet 2000zł. Tu też pojawia się pierwsze wymądrzanie się pana kelnera – „Prosecco to mainstream, po kilku wypitych szampanach nie da się już tego pić”. Jeszcze nie zwracam na niego uwagi, jeszcze mnie to lekko bawi. Po czwarte – wnętrze w totalnie casualowym stylu – drzewo, krzesła z różnych bajek, podobnie stoły. Jakieś słoje z domowymi nalewkami, jakieś kiszonki, oraz drewniane drzwi do toalety… patrzę na nie i modlę się, żeby za nimi były drzwi prawdziwe. Nie ma. Są oddalone ok. 3 m od najbliższego stolika, są przesuwane i mają szczeliny, boję się sobie wyobrażać, co mogą ludzie przy tym stoliku odczuwać. Po pierwszych kilkunastu minutach nie wiem, o co w tym miejscu chodzi. Kompletnie niespójne.
Ale nie myślę o tym. Staram się przynajmniej. Ani o tej dygresji o bąbelkach, na którą pozwolił sobie pan kelner, ani o tych drzwiach, ani o braku spójności. Sprawdzam menu, dzielnie zamawiam Sardynki na grzance Dijon z sosem cytrynowym (19zł) i nawet całkiem są niezłe. Ot ciepłe pieczywo ze smaczną sardynką i delikatnym cytrynowym sosem, jest prostota i smak.
Z głównych decyduję się na danie spoza karty – Małże brzytwy (45zł) w sosie z białego wina, czosnku, pietruszki i koperku. Bardzo smaczne. Wyczuwalna jest wysoka jakość produktu, małże są jędrne, świeże, pełno w nich mięsa, a jednocześnie smaku. Nie ma też powszechnie występującego pokruszenia muszli, które tak nieprzyjemnie zgrzyta w zębach. Słowem wszystko ok. Ponownie proste i smaczne.
Mój kolega trafia nieco gorzej, ale bez przesady. Sandacz w sosie rakowym (39zł) z ziemniakami (6zł). Sandacz jest poprawny, choć prezentacja tego dania woła o pomstę do nieba. Sos rakowy zdecydowanie nadaje daniu charakteru. Porcja ziemniaków za 6zł raczej smuci niż bawi, no ale ok, powiedzmy, że nie jest rewelacyjnie, ale gdzieś smakowo to się broni.
Kelnerów jest dwoje – pani kelnerka, sympatyczna i na miejscu oraz pan kelner – pojawiający się po niej, zadający te same pytania i po prostu irytująco przeszkadzający w rozmowie. Tuż po daniu głównym przychodzi najpierw ona i pyta, co z deserami. Prosimy o godzinę czasu. Chcemy sobie posiedzieć, porozmawiać, napić się wina. Po 5 minutach przychodzi kelner i pyta o to samo, dostaje tę samą odpowiedź. Po godzinie z pytaniem o desery przychodzi ponownie najpierw ona – opowiada o ofercie. Walę głową w ścianę i mówię, że wobec takiej nudy, na deser wypiję kolejny kieliszek wina. W karcie deserów crème brulee, czekoladowy fondant (sic!), sernik z białą czekoladą i wybór sorbetów (za oknem minus 8). Uśmiechamy się ze zrozumieniem, pani kelnerka odchodzi i już wie, że deserów raczej nie zjemy.
I wtedy wraca pan kelner z radosnym „I co u Państwa słychać, czy to pora na desery?”. Kompletnie mu nie przeszkadza, że koleżanka ustaliła, co u nas słychać 5 minut temu. Po raz drugi zresztą kompletnie mu nie przeszkadza, że już o to pytano. Odpowiadam więc z lekką irytacją, że pani kelnerka już wszystko wie. „Mają Państwo nudne desery, nie będziemy ich jeść”. Zaczyna ze mną polemizować. Oznajmia, że crème brulee jest wprawdzie klasyczny i waniliowy, ale już fondant czekoladowy podają z własnej roboty lodami. Jak być może stali czytelnicy wiedzą, hasło fondant czekoladowy na tym blogu pojawia się często, jest to najbardziej znienawidzony przez mnie deser, który występuje w zupełnie niezrozumiałych przeze mnie powodów w co drugiej restauracji w Warszawie. Jeśli więc jakikolwiek kelner chce mi udowodnić, że to jest interesujący deser, to popełnia samobójstwo. Tego się nie da zrobić. Na Boga, lody domowej roboty nie czynią z fondanta ciekawego deseru! Drwię więc z pana i deserów podawanych w tym miejscu. Tak, nie jestem miła, ale jestem naprawdę przekonana o swojej racji i ta dyskusja wydaje mi się kompletnie bezcelowa. I wtedy…
„To może zaproponuję pani siebie w roli deseru, ponieważ pracuję tylko w tej restauracji, może to będzie interesujący deser”. W pierwszej chwili sądzę, że może się przesłyszałam. Pytam więc śmiertelnie poważnie, bez cienia uśmiechu, nie robiąc z tego żartu, pytam „W jakiej formie?”. I pan równie poważnie wyjaśnia „W jakiejkolwiek formie. Mogę się na przykład polać szampanem”. I to jest koniec rozmowy z mojej strony. Już słowa więcej nie wypowiedziałam do tego pana. Kolega wyjaśnił mu, że posunął się za daleko. Kelner wraca jeszcze z kieliszkami jakiegoś wina, którym chce nas poczęstować, ale dajemy odpór. Czym prędzej płacimy rachunek, ani grosza napiwku i wychodzimy. Na koktajl do The Alchemist naprzeciwko, żeby ochłonąć.
Bubbles, możecie mieć tam nie wiem jak drogie i wytworne szampany, ale jeśli podają je osoby tego pokroju i pozwalają sobie na takie rozmowy, moja noga tam więcej nie postanie. Czytelnikom mojego bloga również bardzo serdecznie to miejsce odradzam.
Bubbles, Pl. Piłsudskiego 9, Warszawa, tel. 512 540 913
Po więcej zdjęć, niekoniecznie Bubbles, zapraszam na fanpage, Google+, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek wysyłam podsumowanie moich relacji. Wystarczy podać swój adres e-mailowy tutaj: