Panna cotta, creme brulee, fondant czekoladowy i tiramisu. Jeśli otwieracie restaurację, właśnie ułożyłam Wam kartę deserów. Ceny w przedziale 20-25zł, zależnie od lokalizacji. Stali czytelnicy Frobloga pewnie już wiedzą, do czego zmierzam. Po odwiedzeniu ponad trzystu restauracji w Warszawie w ciągu ostatnich kilku lat, mam takie spostrzeżenie – desery są nudne.
Nie mówię oczywiście o restauracjach z metką premium, takich jak La Rotisserie, NOLITA, Tamka43, Aterlier Amaro, Concept 13 czy Bistro de Paris. Miejsca te mają cukierników, a wymyślaniu deserów towarzyszy proces kreatywny. Co jednak z resztą? Dlaczego aż tyle miejsc pozwala sobie na kompletne lekceważenie słodkiego zakończenia obiadu czy kolacji?
Podczas moich wizyt, wygląda to mniej więcej tak. Po zjedzeniu przystawki i dania głównego, wypiciu wina i przegadaniu spraw istotnych ze znajomymi, z którymi odwiedzam miejsce, proszę o kawę lub herbatę, słodki likier i sprawdzam kartę deserów. I zaczynam wchodzić w dyskusję z kelnerem. Jeśli w karcie jest tiramisu, dowiaduję się, że jest to „prawdopodobnie najlepsze tiramisu w Warszawie” (żeby było jasne, najlepsze – moim zdaniem – jest w Mamma Marietta), jeśli fondant czekoladowy zwany też czasem szumnie sufletem czekoladowym, jestem informowana, że takiego jeszcze na pewno nie jadłam.
Jeśli jeszcze ktoś z tym fondantem coś zrobi, np. środek wypełni kozim serem – jak w Duchnicka Food and Wine – ok, to jest jakaś kreatywność. Ale zwykle to jest po prostu taki sam deser, który nawet nieszczególnie się różni jakością użytej czekolady, a w wielu przypadkach jest po prostu gotowcem z mrożonki.
Co jest dla mnie kreatywnym deserem. Przykłady? Proszę bardzo. Mus z białej czekolady ze słodkim sosem z musztardy Dijon w Jung & Lecker. Dodam, że nie ma tam oczywiście żadnego cukiernika, w kuchni rządzi pani Oliwia. Drugi przykład: słodko-słony Mus czekoladowy na słonych ciasteczkach z Delikatesów Esencja. Znam go już na pamięć, ale ciągle zachwyca. Niech to zresztą będą nawet dobrze wykonane standardy kuchni włoskiej czy hiszpańskiej jak Torta Caprese w Da Aldo, czy Torrijas w Casa Pablo. Standardy, ale inne niż wymienione w pierwszym akapicie tego tekstu.
I żeby było jasne, nie wymagam kreatywnych deserów od restauracji tajskich, chińskich, sushi itd. Nie. Wymagam od tzw. „średnio-wyższej półki”. Dlaczego śródziemnomorska OLIVA na Ordynackiej ma w karcie panna cottę, fondanta i lody? Dlaczego Taste Wilanów (swoją drogą, jedna z lepszych kuchni w mieście) oferuje fondanta? Dlaczego interesuje mnie każda przystawka, ale muszę ziewać z nudów, kiedy patrzę na wybór deserów w Winosferze na Chłodnej?
Jeśli otwieracie nowe miejsce, skreślcie z listy deserów panna cottę, creme brulee, fondanta czekoladowego, tiramisu, szarlotkę, sernik i lody. I teraz dopiero zacznijcie tworzyć. No dobrze, zostawcie jeden, ale tylko JEDEN standard dla konserwatystów, a resztą zaskoczcie.
Jeśli jesteście klientami restauracji, domagajcie się więcej. Pytajcie o nowe pomysły, kręćcie nosem, wybrzydzajcie. Fondant-free to moja mała kameralna inicjatywa. Określam nią miejsca, które nie koncentrują się na standardowych deserach. Nie chodzi tylko o fondanty, chodzi o nudę w deserach. Macie podobne odczucia do moich?