Kultura
komentarzy 6

Django

Django

Jeśli nie udało Wam się zobaczyć nowego filmu Quentina Terantino w poprzedni weekend, nie zwlekajcie i w nadchodzący udajcie się do kina. Nie zważajcie na dziwaczne opinie niektórych, że Tarantino się wypalił i nie proponuje nic nowego. Nie są one prawdziwe. Nie pozbawiajcie się tej bardzo wyjątkowej okazji do ponad dwugodzinnego śmiechu. Django to świetne kino.

Konwencja westernu udała się Quentinowi Tarantino bezbłędnie. Django inspirowane jest włoskim spaghetti westernem o tym samym tytule z lat 60tych. Reżyser zapożyczył niezwykle charakterystyczny muzyczny motyw przewodni, opatrzył swój obraz grafiką napisów w podobnym stylu, nadał po prostu nowoczesnemu westernowi bardzo wiele z klasyki gatunku. Na dodatek odtwórca głównej roli włoskiego Django dostał tu epizodyczną rolę. Poczucie humoru i końcowa jatka z krwią w roli głównej przypomina nam jednak, że to raczej nie western z lat 60tych.

 

 

Humor Tarantino to nie jest łatwy temat i pewnie spokojnie może posłużyć studentom filmoznawstwa jako materiał na niejedną pracę magisterską. Na mnie robi wrażenie od momentu, kiedy reżyser wywołał gromki śmiech widowni, gdy przez przypadek strzelono komuś w głowę. Tu nie ma aż tak wielu drastycznych elementów, historia jednak bawi do łez.

Django przenosi nas do czasów sprzed wojny secesyjnej. Opowiada niewolniku o imieniu Django (uwaga: D jest nieme 🙂 – w tej roli Jamie Foxx. Po uwolnieniu przez niemieckiego dentystę wykonującego opłacalny zawód łowcy głów (niezrównany Christoph Waltz), dołącza do niego w poszukiwaniu pierwszych przestępców, braci Brittle. Przez kilka miesięcy zajmuje się swoją wymarzoną pracą łowcy głów („zabijasz białych ludzi i jeszcze Ci za to płacą?”), by w końcu wyruszyć na plantację Calvina Candiego (Leonardo Di Caprio) po swoją żonę Broomhildę.

Wątki poboczne tej historii olśniewają humorem. Hitem jest czarnoskóra żona głównego bohatera, która ma na imię Broomhilda i mówi po niemiecku, w co nie może uwierzyć dentysta. Dialogi wielokrotnie powodują salwy śmiechu. Słynne „You silver-tongue devil, you!” Christopha Waltza to strzał w dziesiątkę. Jednak najmocniejszą stroną tego filmu jest aktorstwo, a może bardziej to, co z aktorów Tarantino potrafi wyciągnąć.

Rola Waltza została dla niego napisana, jest więc zagrana z ogromnym wyczuciem i totalną wirtuozerią. Nic dziwnego, że zgarnął za nią Złotego Globa. Jamie Foxx jest świetny, choć ta postać akurat popisówką nie jest. Leonardo di Caprio błyszczy. Rola zepsutego zamożnego właściciela pasuje mu jak ulał, jeszcze raz pokazuje jak wszechstronnym jest aktorem. Nie oddają pola postaci epizodyczne – Don Johnson z podkręconym kowbojskim wąsem jest niesamowity, a Samuel L. Jackson jako lokaj jest kompletnie nie do poznania.

Można się czepiać, że Django jest ciut za długi, to prawda. Nie jestem fanką filmów trwających dłużej niż dwie godziny. Jednak w tym przypadku nie dziwi mnie, że Tarantino nie chciał pociąć swojego obrazu. Film jest po prostu zbyt dobry na to, żeby go ciąć. Bardzo Wam polecam, dawno się tak dobrze nie bawiłam w kinie.

Django, reż. i scen. Quentin Tarantino, 2012