Wydawałoby się, że „Dwoje do poprawki” to takie samo kino, jak większość amerykańskich komedii, ale to tylko wrażenie. Jest coś wyjątkowego w tym filmie, jakiś rodzaj prawdziwości, czy uczciwości, który w kinie hollywoodzkim nie występuje zbyt często.
Historia opowiada o małżeństwie z wieloletnim stażem, które popadło w rutynę i nudę. On wydaje się tego nie zauważać, ona odkrywa to jakby mimochodem podczas rodzinnej kolacji, gdy zapytana, co dali sobie na 31szą rocznicę ślubu, odpowiada: nową kablówkę z mnóstwem kanałów. Sypiają osobno ze względu na jego chrapanie, żyją pod jednym dachem, ale zupełnie obok. Mijają się, wymieniają standardowe zwroty grzecznościowe i tyle. I nagle ona dochodzi do wniosku, że chce więcej, że nie chce samotności we dwoje. Decyduje się na terapię małżeńską.
Byłoby to pole do popisu dla tandetnych dowcipów, ale nic takiego nie nastąpiło. Nie ma tu ani łatwych rozwiązań, ani dużych uproszczeń. Jest trochę droga przez mękę, są małe sukcesy i duże niepowodzenia. Na pierwszy plan w tej historii wybija się niezwykła walka. Walka o związek. Ogromnie dawno nie oglądana przeze mnie, muszę przyznać.
Tyle o samej historii. Rzecz jasna ten film nie byłby taki, jaki jest, gdyby nie aktorzy obsadzeni w rolach głównych. Meryl Streep i Tommy Lee Jones dają popis aktorstwa być może nie genialnego, bo i role to mało spektakularne, ale niezwykle porządnego. Ona jest tak wiarygodna w swojej łagodności i wrażliwości, że wydaje się niemożliwym, by kiedykolwiek zagrała „Diabeł ubiera się u Prady”. On jest męskim troglodytą tak prawdziwym, że można dojść do wniosku, że po prostu taki jest.
Dwoje do poprawki to bardzo ciepłe i nastrojowe kino. Mało amerykańskie. Daje do myślenia w czasach, kiedy mnóstwo związków trwa maksymalnie 4 lata, a co piąta osoba jest singlem. A jeśli kino powoduje myślenie, to już jest dobrze. Polecam.
W skali od 1 do 10 daję 7