Choć tegoroczny szał oscarowy za nami, w kinach na szczęście nie zrobiło się miernie i w dalszym ciągu jest co oglądać. W weekend wybrałam się na film Hitchcock, któremu Akademia poskąpiła nominacji i nagród, poza jedną tylko za charakteryzację. Postać głównego bohatera od kilku tygodni pojawiała się przed innymi filmami i zachęcała do wyłączenia telefonów komórkowych w kinie, czym robiła znakomitą reklamę samemu filmowi.
Hitchcock opowiada historię mistrza suspensu w momencie jego pracy nad słynną „Psychozą”. Historia rozpoczyna się, kiedy reżyser w wieku lat sześćdziesięciu stoi u progu filmowej emerytury. Nakręcił 45 filmów, ma zasługi i pozycję, ale nikt już nie wierzy, by cokolwiek odkrywczego jego autorstwa miało kiedykolwiek jeszcze ujrzeć światło dzienne. Historia opowiada o walce Hitchcocka z machiną Hollywood w imię obrony swojego własnego pomysłu. Walki udanej – jak wiadomo z historii kina, nie zdradzam więc zakończenia. „Psychoza” okazała się bowiem ogromnym sukcesem i przełomem w twórczości reżysera, po niej nakręcił jeszcze kilka bardzo dobrych filmów. Równoległym wątkiem filmu Hitchcock jest relacja reżysera z własną żoną i jej wkład w jego twórczość.
Będę bronić roli Anthony’ego Hopkinsa, choć krytycy mieli wiele zarzutów. Nie zgadzam się, że zagrał Hitchcocka prostymi minami i postawą. Wydaje mi się, że przy tak genialnej charakteryzacji, najzwyczajniej w świecie nie było już miejsca na nic innego. Jednocześnie Hopkins nie mógł przecież popaść w przesadę, a nie trudno było przerysować tak kolorową postać.
Zgadzam się jednak, że Helen Mirren w roli Almy Reville, wieloletniej żony i współscenarzystki, a może nawet współtwórczyni (co sugeruje film) filmów swojego męża, jest o wiele ciekawsza niż Hopkins w roli tytułowej. Być może dlatego, że nie znamy tej postaci tak dobrze, nie jest dla nas tak oczywista, podchodzimy do niej z większym zainteresowaniem. Ale chyba też po prostu dlatego, że Mirren jest genialną aktorką i potrafi ściągnąć na siebie światło zainteresowania nawet wtedy, gdy obok stoi Hopkins z toną charakteryzacji na miarę Oscara.
Wypada jeszcze wspomnieć o drugoplanowej Scarlett Johansson w roli Janet Leigh. Aktorka pojawia się na ekranie bardzo krótko, a jednak jej postać pozostaje w pamięci. Bardzo dobrze zaznaczona rola.
Dwie sceny zdecydowanie się w filmie wyróżniają. Pierwsza, gdy Hitchcock stoi za drzwiami sali kinowej podczas premiery „Psychozy” i niemal dyryguje piskami przerażenia publiczności w słynnej scenie pod prysznicem. Druga, końcowa, gdy reżyser mówi o czekaniu na inspirację do kolejnego filmu. Nie powiem, co się wtedy dzieje, bo zepsułabym Wam efekt. Takich scen jest jednak w tym filmie zdecydowanie zbyt mało.
Hitchcock jest filmem dobrym, choć nie wybitnym. I właśnie to dziwi mnie najbardziej. Po pierwsze historia i postać są barwne jak paleta kolorów, po drugie film jest świetnie obsadzony, po trzecie walka w obronie swoich pomysłów niesie ze sobą znakomicie pozytywne przesłanie. Coś tu jednak nie gra. Być może to kwestia oczekiwań, ale w tym przypadku chyba nie tylko. Brakuje jakiejś chemii w tym filmie, brakuje napięcia, licznych scen genialnych, może więcej odwołań do „Psychozy”, większego poczucia humoru. Jakby we wszystkim trzymano się tu zbytniego umiaru, który tym razem nie wyszedł nikomu na dobre. Jakiś taki ugrzeczniony wyszedł ten Hitchcock, taki jakby sprzed „Psychozy” właśnie.
Hitchcock, reż. Sacha Gervasi, 2012
W skali od 1 do 10 daję 7