W Teatrze Wielkim nigdy jeszcze nie byłam, więc sam budynek zrobił na mnie wrażenie. Na scenie przedziwne widowisko. Trzeba przyznać, że po tylu latach nie chodzenia do opery, wybór „Króla Rogera” Szymanowskiego był lekkim samobójstwem. Można było przecież pójść na coś miłego dla ucha, melodyjnego, jakąś śliczną „Carmen” czy coś w tym stylu. No ale skoro debiutować po latach, to na całego.
Szymanowski ma to do siebie, że nie da się go słuchać. Mam w końcu na swoim koncie średnią szkołę muzyczną, więc trochę klasyki się kiedyś nasłuchałam. Szymanowskiego nigdy nie mogłam za bardzo zdzierżyć. Był jakiś irytujący, denerwujący, jakby mało muzyczny – oczywiście w moim klasycznym rozumieniu muzyki. Nie przeczę, broń Boże, że jest geniuszem, mówię tylko, że ja go docenić nie umiem. Wczoraj zresztą w rozmowie z kolegą już po spektaklu, postawiłam taką tezę – ludzie zaczęli słuchać muzyki rozrywkowej, bo klasycznej od dłuższego czasu nie dało się już słuchać. W końcu Szymanowski to początek XX wieku, a brzmi jak najbardziej awangardowy kompozytor, o dzisiejszych Pendereckich czy Kilarach już nie wspomnę.
Pomimo całego mojego do Szymanowskiego nastawienia, widowisko uważam ze niezwykłe. Właśnie w kategorii widowisko. Zaczyna się wyjściem baletu z sali na scenę. Niesamowita scenografia i kostiumy. Kolory dają po oczach – co chwilę jakieś fiolety, purpury, czy ultrafioletowe biele. Postaci wyrastają znikąd. Z podłogi, z powietrza. Najbardziej mnie ubawiła scena, kiedy jedna z głównych postaci – Roksana – wyrasta z ziemi na wysokość 10 metrów. Pasterz – zwisa za to z góry i śpiewa wisząc … Przy scenie nierzeczywistych widzeń króla, pojawiają się paski z biegającymi cyframi, a całość po prostu wygląda jak Matrix. Taki też był zamysł.
Dawno nie byłam w operze, ale takiego szoku się nie spodziewałam. Oczywiście, to jest dzieło Trelińskiego – reżysera, który dawno już okrzyknięty został geniuszem. Dla mnie – szaleńcem, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Zresztą, jeśli ktoś może do opery przyciągnąć młodych ludzi, to tylko człowiek o takich wizjach.
W przerwie spektaklu, uczestniczyłam biernie w rozmowie dwóch pasjonatów opery. Biernie, bo nie byłam w stanie dodać ani słowa. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek tak bardzo nie znała się na tym, o czym mowa. Jeden z nich komentując repertuar stwierdził: „Sporo jezior w tym miesiącu”, co dla mnie zabrzmiało tak zabawnie, że z trudem powstrzymałam się od śmiechu. Nikogo jednak poza mną ta kwestia nie rozbawiła. Chodziło o „Jezioro łabędzie”, ale brzmienie tej frazy i jej zagadkowość postanowiłam zapamiętać na dowód swojego własnego ograniczenia. No i oczywiście postanawiam nadrobić zaległości. A wszystkim, którzy nie widzieli, bardzo polecam.
“Król Roger” Teatr Wielki, Warszawa