To bardzo ciekawe wydarzenie. Krystyna Janda śpiewająca piosenki z trzech przedstawień – „Białej Bluzki” Agnieszki Osieckiej, “Kobiety zawiedzionej” Simone de Beauvoir i “Marlena” Pam Gems.
„Śpiewająca” to jest dla Krystyny Jandy ciekawe określenie. Przecież sama przyznaje, że śpiewać nie do końca potrafi. I faktycznie ma rację. Dźwięki wydobywa albo krzykiem albo cichuteńkim głosikiem na mocnym przydechu. Są takie nuty, które – mimo że tak wskazuje linia melodyczna – nigdy nie zostaną przez nią osiągnięte. Zawsze są zagrane, ograne, zinterpretowane, po prostu inne niż zaśpiewane.
Ale co tam. To właśnie jest jej moc. To jest jej profesjonalizm. Urok. Janda gra przecież, a nie śpiewa, a może właściwie gra śpiewanie. Jeśli pamiętacie (Bo ja jestem, proszę pana,) „Na zakręcie”, która to piosenka jest jedną z najpopularniejszych z „Białej Bluzki”, to wiecie, o czym mówię. Śpiewających aktorek jest mnóstwo, śpiewających nawet w miarę dobrze, ale np. histerycznie interpretujących. Ja sama jestem wielkim wrogiem tzw. piosenki aktorskiej, bo zwykle oznacza ona właśnie brak umiejętności śpiewania. No ale to jest Janda. I ona tak gra, że człowiek prawie już wierzy, że ona umie śpiewać. A wiara jest często bardzo potrzebna.
Krystyna Janda w dialogu z publicznością jest wybitna. Wychodzi na scenę, wita gości, opowiada jedną wstępną anegdotę i ma już praktycznie publiczność po swojej stronie. Potem jest już tylko lepiej. A całość przedstawienia jest inteligentna, zabawna i na wysokim poziomie. Profesjonalna po prostu.
W przeciwieństwie do zapowiadającego ją tego akurat wieczoru Cezarego Harasimowicza, który, jak na prowadzącego przystało, opowiadał głównie „żenujące dowcipy”. Nie potrafił też sklecić dwóch inteligentnych zdań. Czy to naprawdę jest scenarzysta? Nie wiem, skąd go wzięli i dlaczego, ale – w przeciwieństwie do Jandy grającej śpiewanie – Harasimowicz zapowiadać ani nie potrafi, ani graniem nie nadrabia.