Robert Zemeckis to dla mnie reżyser nieprzewidywalny. Z jednej strony ma na swoim reżyserskim koncie Forresta Gumpa, a z drugiej takie straszydła jak „Co kryje prawda”. Jego nazwisko nie gwarantuje jakości filmu. Dlatego na Lot wybrałam się głównie dzięki udziałowi Denzela Washingtona, któremu wprawdzie też zdarzają się wpadki, ale chyba jednak rzadziej niż Zemeckisowi.
Lot opowiada historię pilota, który właśnie ocalił prawie wszystkich pasażerów przed katastrofą lotniczą. Dokonał niemożliwego. Wylądował samolotem, który miał awarię systemu hydraulicznego i dwa płonące silniki. Przez media został okrzyknięty bohaterem. Zginęło jednak sześć osób i trwa dochodzenie. W jego trakcie wychodzi na jaw, że pilot był pod wpływem alkoholu i narkotyków.
Od tego momentu film Zemeckisa balansuje na krawędzi. Widz utrzymywany jest w ciągłej niepewności. Nie wiadomo jak rozwinie się historia, czy pilot uniknie kary czy wręcz przeciwnie. Trend zmienia się kilkakrotnie w trakcie 138 minut obrazu. Ta niepewność wydaje mi się zresztą jedną z jego mocniejszych stron.
Drugą mocną stroną jest z pewnością Denzel Washington w roli pilota Whipa Whitakera. Mocno zagrał alkoholika, którego największym problemem nie jest walka o dobre imię, ale walka z przyznaniem się do swojej choroby, nawet przed samym sobą. Klasyczny problem alkoholowy pokazany jest tu nie przez pryzmat niedomytego, obleśnego, przegranego człowieka, z jakim zwykle kojarzymy alkoholików w kinie (patrz Leaving Las Vegas). Tu alkoholik nie ma problemów w pracy, wygląda przystojnie i elegancko, wykonuje zadania ponad ludzką miarę, a mimo tego, jest uzależniony, wymaga leczenia i pomocy. Dobre ujęcie tematu i bardzo dobra rola. Nominacja do Oscara całkowicie zasłużona.
Do moich ulubionych scen w tym filmie należą te, kiedy główny bohater zakłada ciemne okulary i zdecydowanym krokiem idzie korytarzem, a w podkładzie muzycznym towarzyszy mu Feeling Alright Joe Cockera. Zwykle jest wtedy po „kresce” kokainy i właśnie poczuł wiatr w żaglach, ale scena ta powtarza się kilka razy i choć taka sama, ma za każdym razem inny kontekst.
Ciekawy jest tu też drugi plan. Don Cheadle w roli prawnika, który obroni każdego. Role cynika ewidentnie weszły aktorowi w krew. To równie udana kreacja jak w serialu House of Lies. Świetny jest też John Goodman w roli kolegi i dealera głównego bohatera. Jeden z krytyków napisał, że jest żywcem wyjęty z Biga Lebowskiego i trudno się z tym nie zgodzić.
Lot mógłby być filmem lepszym i brakowało mu niewiele. Myślę, że podstawowym problemem filmu jest jego długość. Chciałabym, żeby filmowcy narzucili sobie pewną dyscyplinę i nie zapędzali się w długości swoich filmów. Lot trwa 138 minut i te minuty się czuje. Zawiódł montażysta, czy może nawet sam reżyser nie potrafił przyciąć swojego dzieła w taki sposób, by było w punkt. To dobre kino, ale świadomość, jak niewiele brakowało, by było znakomite, najzwyczajniej mi przeszkadza.
Lot (Flight), reż. Robert Zemeckis, 2012
W skali od 1 do 10 daję 7