Tegoroczne recenzje zacznę symbolicznie od obejrzanego już ponad dwa tygodnie temu filmu „Michael Clayton”. Symbolicznie, bo uważam, że rok 2007 był dla kina rokiem słabym. Z zainteresowaniem więc czekam na nominacje do Oskarów, do których jeszcze trochę. Pierwsze podsumowania amerykańskiego przemysłu jednak już się pojawiły, wraz z nimi jest i pierwsze wyjaśnienie tak słabego roku. Prawie wszystkie nominowane przez Stowarzyszenie Aktorów Amerykańskichfilmy wejdą na polskie ekrany w styczniu, lutym i marcu, stąd pewnie moja ocena słabego roku w kinie. Prawie wszystkie, bo w nominacjach kilkakrotnie pojawił się właśnie „Michael Clayton”.
Na ten film poszłam tak po prostu, bez większego zadęcia i przede wszystkim bez oczekiwań. Dokładnie tak, jak się idzie na ekranizację Grishama. I pewnie też dzięki takiemu nastawieniu, film zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Powiedziałabym, że porównywalne z „L.A. Confidential”, które zaliczam do moich ulubionych filmów.
To jest taka sensacja, o jaką chodzi w filmach sensacyjnych. Od początku wyrywa widza z rzeczywistości niefilmowej, właściwie na początku jest trzęsienie ziemi … potem próbuje powoli wyjaśniać co się dzieje, każe kombinować i kojarzyć fakty, każe myśleć.
Typowy kryminał prawniczy. Jest więc korporacja, są prawnicy, jest tajemnica, są rozgrywki, podstępy i różne motywacje różnych ludzi. Tytułowy Michael Clayton jest sprzątaczem. Mówi o sobie „fixer”. Trochę jak Harvey Keitel u Tarantino, ale oczywiście nie w tym stylu. Michael Clayton sprząta po brudnych sprawkach klientów kancelarii, w której pracuje. Pewnego dnia musi posprzątać po swoim koledze, prawniku, który z niewiadomych przyczyn zaczyna się dziwnie zachowywać.
Zdecydowanie świetni są tu aktorzy. Clooney, który już od jakiegoś czasu udowadnia, że amantem nigdy nie był i zawsze wymagał od siebie czegoś więcej. Jest oczywiście dalej przystojny, ale zmęczony życiem, przegrany, z podbitymi oczami, zmęczoną twarzą i skórą. Gra oszczędnie, ale znakomicie. Nie tylko on zresztą w tym filmie błyszczy. Obok pojawia się Tilda Swinton. Przeraża samym wyrazem oczu, które są gotowe na wszystko, by tylko ocalić siebie i korporację. Jest też od lat świetny w drugim planie Tom Wilkinson grający problematycznego prawnika. No i smaczek na koniec – przed a nie za kamerą pojawia się Sydney Pollack.
Niektóre recenzje drwią z tego pomysłu sugerując, że może Pollack zrobiłby z Michaela Claytona dobry film. Nie zgadzam się z takim zdaniem. W moim przekonaniu debiut reżyserski Tony’ego Gilroy’a jest bardzo udany. Do tej pory znany był tylko jako scenarzysta m.in. z trzech części Bourne’a i „Armageddon”. Zdecydowanie wolę go za kamerą, choć i scenariusz jest jego autorstwa. Daję temu filmowi 8 na 10 gwiazdek i choć nie widziałam żadnego pre-nominowanych do Oskara filmów typuję, że w tej walce Michael Clayton dzielnie będzie sobie radził.