Na „Miłość w czasach zarazy” czekałam od kilku miesięcy, choć raczej nie spodziewałam się niczego porywającego. „Porywający” wydaje mi się przymiotnikiem wyłącznie negatywnym w tym kontekście, a odnoszącym się do reżysera porywającego się na pomysł sfilmowania Marqueza. Właściwie moja opinia od początku była przewidywalna. Dla mnie samej. Ale mimo wszystko ją wyrażę.
Kolega J., który tej powieści Marqueza nie czytał, twierdzi, że to był przyzwoity film. A moim zdaniem powinien być nieprzyzwoity. Czekałabym na film, który ogląda się z wypiekami, który buduje taki klimat, że po wyjściu z kina, właściwie myśli się wyłącznie o miłości. Nie tylko fizycznej, nie chodzi mi o erotyk, choć i pod tym względem film był znacznie słabszy niż książka. Chodzi mi o takie poczucie, które miewam po niektórych filmach, wychodzę z kina i myślę sobie, że tak strasznie mi brakuje tej miłosnej adrenaliny, tej tęsknoty, szaleństwa, wszystkich tych dobrych i trudnych emocji. Takiego klimatu od tego filmu oczekiwałam. Tymczasem z genialnej książki zrobiono film jedynie przyzwoity.
Czego nie ma w tym filmie? Nie ma niczego. Nie ma chemii. Nie ma magii. Nie ma tego cudownego języka, który być może stworzony został przez Carlosa Marodana Casasa, tłumacza Marqueza. Nie wiem, ale bez tego języka, bez tych fraz, bez takiego klimatu, ta historia jest totalnie pozbawiona koloru. Język jest zresztą jednym ze słabszych punktów całości. Reżyser wpadł na szaleńczy pomysł, by aktorzy grali z kolumbijskim akcentem. Nie wiem, dlaczego nam to zrobił, ale ten język bolał.
Aktorzy też nie pomogli. Na uwagę zasługuje wyłącznie matka głównego bohatera, zagrana przez Fernandę Montenegro. Ciekawa uroda i dobrze zagrana rola. Resztę aktorów … pomińmy ją milczeniem. Chociaż nie, główną żeńską rolę, Ferminy Dazy, zagrała Włoszka Giovanna Mezzogiorno. Najbardziej nie pasująca do tej roli twarz, jaką widziałam kiedykolwiek. Zero mocy w spojrzeniu. No i bardzo kiepska charakteryzacja w starszych latach.
Jeszcze chwila o muzyce, bo i muzyka oddaje klimat (brak) tego filmu. Florentino słucha Carlosa Gardela. Gardel jest kompozytorem pewnego tanga. Czy pamiętacie scenę z „Zapachu kobiety”, gdzie Al Pacino tańczy z młodą dziewczyną w restauracji? Kto nie pamięta tej sceny! I tego tanga. To jest właśnie Carlos Gardel. Wszyscy natychmiast kojarzą. Muzyka jest wyeksponowana. W „Miłości …” też jest muzyka Gardela. Ale jakby jej nie było. Bez wyrazu.
Ten film jest mdły. I strasznie mi szkoda, że Marquez dwa lata wprawdzie odmawiał zgody na ekranizację, ale w końcu się zgodził. Gdyby tego nie zrobił, może byłaby jeszcze szansa, by ktoś „Miłość w czasach zarazy” kiedyś dobrze nakręcił. Spośród wielu recenzji tego filmu, moją uwagę zwróciła jedna o tytule „Realizm magiczny oczami Brytyjczyka”. I choć nie była pomyślana złośliwie, a i ja nie mam o Brytyjczykach opinii zimnych i bezuczuciowych, to ten realizm niestety był zupełnie bez magii. A miłość bez magii jest dla mnie nie do zaakceptowania.