Kocham Irvinga. Zdecydowanie. Mam kilku takich autorów, dosłownie kilku, o których mogę powiedzieć, że przeczytałam wszystko. John Irving do nich należy. Zaczynając od Garpa, przez Metodę wodną, aż pod Regulamin Tłoczni Win i Jednoroczną Wdowę. Widziałam też zarówno ekranizację Świata wg Garpa, Door In The Floor jak i Wbrew regułom. Uwielbiam jego klimaty, przenoszę się w jego świat bezkrytycznie i w całości, pochłania mnie, budując mi rzeczywistość, której nie znam, a potem wyjaśniając po kolei, zwykle z pomocą mnóstwa szczegółów, jak ona wygląda.
Radośnie przyjęłam informację, że jest nowa powieść Irvinga „Ostatnia noc w Twisted River”. Nie próbowałam jej nawet otwierać przed wakacjami. Wiem, że Irving jest wymagający. Nie da się go czytać po 30 stron dziennie dla odpoczynku. To po prostu nie działa. Trzeba się zanurzyć. Całkowicie. Przeczytałam w trzy dni, ale w trybie – leżymy a leżaku i czytamy. Co najwyżej robimy sobie przerwy na przepłynięcie 20 basenów i lunch.
Być może właśnie dlatego nie narzekam na wielowątkowość, drobiazgowe opisy, zawierające niejednokrotnie wręcz przepisy kulinarne. Nie narzekam, bo dałam sobie czas, podeszłam do tej książki z właściwą jej atencją, nie przeszkadzałam sobie niczym. Potraktowałam tę opowieść tak, jakby to ona była przez te trzy dni właśnie najważniejsza w moim życiu. I – powiem szczerze – ona mi się odpłaciła.
„Ostatnia noc w Twisted River” to znakomita książka. Historia jest absolutnie przejmująca. Ma na dodatek mocny wątek prawie kryminalny. Czytelnik śledzi wieloletnie losy ojca i syna, ich kolejne historie w różnych miejscach zamieszkania, ale przez cały czas się zastanawia, czy spotka ich kara za czyn ostatniej nocy w Twisted River, czy nie. I choć przestępstwo wynikało z niefortunnej, ale dość śmiesznej pomyłki, a w poszukiwaniu rzekomej sprawiedliwości podąża za nimi osobnik o niezwykle podejrzanej reputacji, przeznaczenie wydaje się być nieuniknione. „Opowieści to rzecz niepojęta – raz puszczone w ruch, nie dadzą się zatrzymać.”