Świat nie stanął w miejscu, ziemia się nie zatrzymała. Nie było nawet żadnego specjalnego przełomu. Po raz pierwszy byłam w restauracji wyróżnionej trzema gwiazdkami Michelin i nic. Nawet nie zmieniło to specjalnie mojego postrzegania jedzenia. Myślę, że liczyłam jednak na coś więcej. Ale więcej nie było. Odczekałam dwa tygodnie, żeby sprawdzić, czy jakieś smaki pamiętam szczególnie. Szczerze przyznam – niewiele tego zostało, a działo się ponoć bardzo dużo. Quique Dacosta ***
Działo się dużo, bo w ciągu niespełna trzech godzin podano mi około trzydziestu dań w siedmiu aktach. Często były to tzw. „one bite”, ale jednak było ich właśnie tyle. Opisywanie trzydziestu dań po kolei nie ma sensu, więc skupię się na swoich wrażeniach ogólnych.
Nie będę ukrywać, wydarzenie jest podniosłe. Witają gości w ogródku, gdzie odbywa się zresztą pierwszy akt. Można się rozgościć w klimatyzowanej oranżerii lub po prostu usiąść przy stoliku na zewnątrz. Można oczywiście dopytywać o każdy kolejny składnik tego, co się dostaje, bo rozpoznanie ich bywa porównywalne z rozwiązywaniem skomplikowanej szarady na czas, można, ale po co. Lepiej dać się ponieść. Na tym się skupiłam, chciałam odebrać te wrażenia tak, jak je podano, nie rozbierać na części pierwsze, poczuć.
W ogrodzie dostaje się gustowny notes z ołówkiem do robienia notatek. Sama idea wręczania gościom notatnika jest podkreśleniem, że będą się działy rzeczy warte notowania. Ja zawsze notuję, więc chętnie skorzystałam, ale nie każdy przecież pisze bloga. W ogrodzie wybiera się też jedno z dwóch dostępnych menu degustacyjnych. Obydwa kosztują 185 Euro. Nowe, tegoroczne nazywa się State of Moods. Alternatywą dla niego jest menu „tradycji, klasyki i historii „Universo Local”. I to właśnie wybrałam. Pierwszy akt – identyczny dla obydwy menu – złożony z dziewięciu amuse bouche, kończy się podaniem bezalkoholowego imbirowego mohito i z nim w ręku zaprasza się gości do restauracji.
I tu już teatr w pełnym wydaniu. Kilku obsługujących kelnerów, prawdziwe srebra, zastawa Versace, designerskie wnętrze, dymy, pianki, kamienie, łupki, no słowem wszystko to, co ma robić wrażenie. Kiedy się w tym wszystkim siedzi i te dania wkraczają po kolei, to człowiek czuje się specjalnie i to nie jest niemiłe odczucie. Prawie każde danie wymaga tłumaczenia, nic nie jest proste ani oczywiste, często kelnerzy muszą się naprawdę solidnie napracować.
Przykładowe dania? Śnieg o smaku pomidora. Ale tylko tyle. To znaczy miska, a w środku śnieg. Inne danie – Parmezanowe kamienie. Kamionka z czarnymi kamykami, z których tylko jeden jest jadalny, pozostałe to prawdziwe kamienie. Ten jadalny należy w całości włożyć do ust, rozgryza się go jak czekoladkę z likierem, z tym, że tu usta zalewa płynny parmezan. Bardzo to jest dobre, acz jest to tylko sam jeden kamyczek… Jest też danie podane na szarych kamieniach i tym daniem są trzy roślinki, dosłownie trzy. Jest oczywiście danie podane w dymie. Są dwie krewetki zawinięte w czerwony papier ze złotą kokardką, podane przez kelnera z tekstem „we have a gift for you”. Krewetki są najlepszej klasy, ale są po prostu ugotowane i zawinięte w papierek. Bez cienia dressingu, czy czegokolwiek. Suszona ośmiornica to z kolei podane na dwóch czarnych mackach dwa plastry suszonej ośmiornicy. Po zjedzeniu tych dwóch plastrów, kelner czujnie przejmuje kamień, na którym podano całość. Okazuje się, że macki służą wyłącznie prezentacji i pewnie są z plastiku. Dobrze, że się do nich nie dobrałam. Jest nawet róża z jabłek, choć miałam wrażenie, że takich rzeczy się już w kuchni nie robi. Kiedy ostatnio ktoś mi podał jadalną różę był to jakiś tort z epoki orbisowskiej.
W tych rzadkich momentach, kiedy szef kuchni pozwala sobie wreszcie coś ugotować, jest wybitnie. Cubalibre z foie gras z granitą cytrynową i rukolą jest po prostu zjawiskowa. Podana do niej na talerzyku versace brioche, pobija wszelkie rekordy miękkości. Jest jak puch i to nie marny!. Sam mus z foie gras jest wybitnie lekki i idealnie muślinowy, galaretka z rumu z colą i limonką lekko podbija ten smak, granita cytrynowa stanowi mocny kontrapunkt i znakomicie odświeża i ożywia całość. To jest takie danie, przy którym cały świat powinien się trzymać na bezpieczny dystans i nie mieć prawa przeszkadzać jedzącemu w skupieniu. Czemu nie ma takich więcej?
Był taki moment tego dnia, kiedy przy jednym ze stolików rozległ się płacz trzylatka. Wszyscy zwrócili na niego uwagę, po czym zareagowali śmiechem. Goście śmiali się z reakcji dzieciaka na rozpływający się po stoliku dym. Był to naprawdę zabawny, choć niezamierzony moment tego spektaklu. Ja natomiast uzmysłowiłam sobie wtedy, że dzieciak był jedyną osobą na sali, która jakoś zareagowała na ten dym, choć pewnie w założeniu miał on wywoływać emocje.
Bardzo dużo działo się tu w kwestii formy jedzenia. Bardziej właśnie formy niż smaku i to jest mój główny problem. Od razu dodam, że to moja bardzo prywatna opinia i pewnie jest mnóstwo osób, które uważają, że takie jedzenie jest fantastyczne. Mnie nie uwiodło. Od hiszpańskiej szefowej kuchni z okolicy usłyszałam „Quique is for show not for food”. I to moim zdaniem najlepsze podsumowanie, jakie można poczynić.
Z drugiej jednak strony, muszę przyznać, że wybrałam się po powrocie do Salto. Martin Gimenez Castro niedawno wrócił ze stażu u Quique. Wkrótce opiszę Wam i te wrażenia. Martin zaczerpnął kilka inspiracji, ale zrobił z nich kompletne, piękne w formie i smaku dania. Może więc Quique Dacosta ma być takim ‘haute couture’ jedzenia? Wiadomo, że modowego haute couture praktycznie się nie nosi, służy tylko gwiazdom na galach, a głównym jego celem jest inspirowanie użytkowego prêt-à-porter. Może. Ja potraktowałam to menu degustacyjne jako lekcję na temat tego, o co mi chodzi w jedzeniu, a ściślej tego, o co mi w jedzeniu na pewno nie chodzi. Było momentami oryginalnie, momentami zabawnie, intrygująco, momentami nawet smacznie. W większości jednak ten pokaz był dla mnie graniem na efekt, a mi – choć już dziś wiem, że sporo osób uważa inaczej – w jedzeniu chodzi o smak.
Wszystkie zdjęcia jedzenia, które Wam pokazałam powyżej uzyskały autoryzację restauracji Quique Dacosta***. Restauracja ogranicza ilość zdjęć swoich dań w Internecie, by maksymalnie zaskakiwać gości na miejscu.
Quique Dacosta***, Urb. El Poblet, Ctra. Las Marinas, km 3, 03700 Dénia, Hiszpania, +34 965 78 41 79
Po więcej zapraszam jak zwykle na fanpage, Google+, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek wysyłam podsumowanie moich relacji. Wystarczy podać swój adres e-mailowy tutaj: