Czekałam na ten film od marca, od Oskarów, podczas których był jednym z wielkich przegranych. Czekałam na ten film, a kiedy wreszcie wszedł do kin, okazało się, że prawie go nie zauważyłam. W pierwszym tygodniu grały go jakieś dwa kina w Warszawie, w drugim – już tylko jedno. Zmobilizowałam więc wszystkie siły i środki i wybrałam się na seans o 21:45, choć wiedziałam (tym razem), że temat jest ciężki, a film pozytywnym myśleniem mnie nie natchnie. Dobrze, że poszłam.
The Savages (będę się jednak trzymać oryginału, bo z rodziną trzy osoby o tym samym nazwisku naprawdę niewiele mają wspólnego) to kino niesamowite, głębokie, pełne, takie, jakie chcę oglądać. Wszystko jest w tym filmie na wysokim poziomie. Scenariusz to mocna historia dwójki dorosłych ludzi, których ojciec, choć nie zajmował się nimi i nie był dobrym ojcem, zaczyna chorować i paradoksalnie wymagać ich opieki i bycia dobrymi dziećmi. Aktorzy to genialny Philip Seymour Hoffman i równie genialna Laura Linney – nominowana zresztą za tę rolę do Oskara. Wybór miejsc – plastikowe domki w Arizonie, potem ohydne wnętrza domu starców, w międzyczasie zagracony dom głównego bohatera w Buffalo. Dialogi – niejednokrotnie z dużym humorem. Muzyka – często znakomity wybór utworów, łącznie z fragmentami duetu Kurta Weilla/Bertolda Brechta, jako że główny bohater jest specjalistą od Brechta. Reżyserka – Tamara Jenkins, która to wszystko spięła w niesamowitą całość.
Ten film porusza kilka ważnych tematów i pewnie podlega tyle interpretacjom, ile jest widzów. Dla mnie to film o dwójce dorosłych, ale jeszcze nie do końca dorosłych ludzi. Na przeszkodzie ich dorosłości stoi obwinianie rodziców o własne niepowodzenia. Dopiero, kiedy umiera ojciec, sprawy w ich życiu nabierają lepszego biegu. Ale to też film o trudnych relacjach spowodowanych trudnym dzieciństwem. Pytanie o to, czy obciążeni przemocą w rodzinie (często obecną tam od pokoleń) ludzie mają w ogóle szansę zbudować dobre związki w swoim życiu. Wreszcie to film o tym, jak różnie radzi sobie z problemem umierającego ojca dwójka głównych bohaterów.
Jest w tym filmie mnóstwo scen zupełnie powalających. Telefon z domu starców dzwoni w sprawie kota, a nie umierającego ojca. Główny bohater nie żeni się wprawdzie ze swoją partnerką, która (będąc Polką) musi opuścić USA z powodu wizy, ale zalewa się łzami, gdy ona smaży dla niego jajka. Główna bohaterka w rozmowie ze swoim żonatym kochankiem wyjaśnia, że ich relacja to cliche – związek mężczyzny w średnim wieku z młodszą kobietą, co on z kolei kwituje wyjaśnieniem, że 39cioletnia kobieta nie jest kwintesencją młodszej. I wreszcie scena, kiedy Seymour Hoffman prowadzi samochód po tabletkach zaaplikowanych mu przez siostrę, w tle muzyka z „Opery za trzy grosze”. Przy tej ostatniej scenie, totalnie nieopisywalnej zresztą, dostałam histerycznego ataku śmiechu.
Jedyną osobą, która ma w tym filmie normalne relacje i wydaje się mieć poukładane wartości i życie jest emigrant z Nigerii, opiekun ojca w domu starców. Co może też się wydawać pewnego rodzaju krytyką społeczeństwa amerykańskiego, z jego problemami emocjonalnymi, wieczną psychoanalizą i uciekaniem od wszelkiej odpowiedzialności za swoje życie.
To jest kino, które wyrywa z krzesła. Kino, które zmusza do myślenia. Kino, które każe się śmiać przez łzy. Film absolutnie zjawiskowy. I bardzo bardzo mądry. W związku z tym grany w nielicznych salach, na nielicznych seansach. Dla koneserów.
W skali od 1 do 10 daję 9,5