Nie warto iść na ten film jeśli nie lubi się Rolling Stonesów, ale jeśli się ich lubi … nie można tego filmu nie obejrzeć. To ciekawe podejście do filmu dokumentalnego, praktycznie rzecz biorąc nie jest to film dokumentalny, a zapis koncertu. Początkowo akcja koncentruje się wokół kręcenia samego filmu, są wypowiedzi muzyków i Martina Scorsese. Przez jakiś czas trwa zastanawianie się nad dwiema pierwszymi piosenkami, co jest w sumie bardzo zabawne, bo widz odnosi wrażenie, że nikt – ani muzycy ani reżyser – nie wie od czego zaczną.
Zdradzę tajemnicę – zaczynają od Jumpin’ Jack Flash, a potem jest już tylko lepiej. Jeśli ktoś był na koncercie Rolling Stonesów, a ja byłam, to na pewno pamięta jaką energię przekazują muzycy publiczności. Mój koncert odbył się na stadionie, ten sfilmowany w sali teatralnej, ale różnica w ilości publiki w niczym muzykom nie przeszkadza. Jagger to po prostu sceniczne zwierzę i trudno sobie wyobrazić, by robił w życiu cokolwiek innego.
Koncert przebijają fragmenty wywiadów z różnych telewizji, z różnych lat, wywiadów głównie historycznych. Bardzo zabawne fragmenty o tym, jak po dwóch latach kariery muzycy wróżą sobie jeszcze jeden rok. Mniej zabawne fragmenty o aresztowaniach za narkotyki. I najzabawniejszy fragment, gdzie jeden z dziennikarzy pyta dwudziestoletniego Jaggera, czy może sobie wyobrazić, że robi to samo w wieku 60 lat, na co ten odpowiada „oh yeah, easily”. I właśnie takie wrażenie robi na publiczności – „easily” skacze i śpiewa przez pełne dwie godziny.
Do nakręcenia filmu wykorzystano mnóstwo kamer, muzycy opowiadali o tym, jak bardzo im one przeszkadzały w trakcie koncertu, ale kiedy zobaczyli efekt, zrozumieli o co chodziło. Niesamowity. Kamery nie przegapiły ani jednego drobiażdżku w trakcie tego koncertu, ani jednej kropli potu, ani jednego piórka gitarowego wyrzuconego przez Richardsa w stronę publiczności, ani jednego jego uśmiechu skierowanego do fanek w pierwszych rzędach. Całość robi niesamowite wrażenie. Jest to też rzadki rodzaj filmu dokumentalnego o muzykach, który nie pomija muzyki, a właściwie czyni z niej główny temat filmu.
Uroku całości dodaje fakt, że w gronie gości Billa Clintona witających się z Rolling Stonesami, pojawia się prezydent Kwaśniewski. I tylko żałość zgarnia, że takiego prezydenta, który mógłby nas w ten sposób reprezentować już nie mamy. Ale to mały wątek patriotyczny. Poza tym film jest znakomity. Jak prawdziwy koncert. A „Sympathy for the Devil” … no coż … tego się nie da opisać, to po prostu trzeba zobaczyć i usłyszeć. Bardzo polecam.
W skali od 1 do 10 daję 9.