Kolskiego się lubi albo nie. Nie znam nikogo, komu jego twórczość byłaby obojętna. Zwykle ma albo wielkich zwolenników albo wielkich przeciwników. Wenecja idealnie wpisuje się w jego klasyczny styl, z tą tylko różnicą, że traktuje o wojnie.
Z zasady nie oglądam filmów o wojnie, chronicznie nienawidzę tego typu dzieł, nie mogę się przemóc, przy scenach wojennych albo odwracam wzrok albo w ogóle wychodzę. Z tego powodu nie widziałam kilku naprawdę wybitnych – w opinii krytyków i zaufanych znajomych – filmów. Trudno. Ale właśnie dlatego, szczególnie doceniam pokazywanie tematu wojennego w sposób taki, jak u Kolskiego.
Poetyka. To jest chyba słowo-hasło do całej twórczości tego reżysera. Wszystko jest opowiedziane w jakichś niesamowitych okolicznościach, bohaterowie dostają prawo do swoich małych lub dużych dziwactw, nabierają praktycznie niemożliwych cech. Można byłoby zapytać – czy i gdzie ludzie się tak zachowują w rzeczywistości? Ale czy na pewno o tym wiemy, jak kto się zachowuje i kiedy? A nawet jeśli nie, to kto powiedział, że film ma odzwierciedlać rzeczywistość? U Kolskiego bywa różnie.
Film opowiada historię młodego chłopca, który marzy o wyprawie do Wenecji, gdzie jego rodzina często wyjeżdża, za każdym jednak razem bez niego. Ostatecznie jednak na drodze do realizacji jego marzeń staje wojna. Czas spędza u rodziny na wsi, gdzie aranżuje prowizoryczną Wenecję w piwnicy.
Bardzo to piękny film, budzi mnóstwo uczuć. Świetne role aktorskie, zwłaszcza Marcina Walewskiego i Magdaleny Cieleckiej. Kolski opowiada całość z dużą czułością. Tempo filmu, a właściwie jego brak, nawiązuje do wiejskiej sielanki. Nic tu jednak sielanką nie jest, historia jest bardziej prawdziwa i brutalna niż mogłoby się wydawać, problemy rodzinne, zdrady, dezercja, czy śmierć, każdy z tych tematów przypomina nam, że życie nie jest karnawałem w Wenecji.
W skali od 1 do 10 daję 7