Kultura
Skomentuj

WSJD Kurt Elling w Sali Kongresowej

Teraz już wiem to na pewno. Kurt Elling jest moim wokalistą jazzowym numer jeden. Zastanawiałabym się jeszcze czy wybrać jego czy Ala Jarreau, ale po wczorajszym koncercie nie mam żadnych wątpliwości. Al jest genialny, ale Kurt jest w najlepszych swoich latach i największej dyspozycji głosowej, śpiewa po prostu bosko.

Nie wiem jak to jest możliwe, że Pan Adamiak przy poziomie chaosu, który prezentuje, cały czas jest oficjalnym organizatorem takich wydarzeń jak Warsaw Summer Jazz Days. Być może dlatego, że nikt inny nie chce się za to zabierać, nie wiem. Wiem tylko, że jeśli zapowiada się danego dnia trzy zespoły i na koniec gwiazdę, to ta gwiazda nie może zabrzmieć jako pierwsza z tzw. „powodów technicznych”. Co mnie obchodzą powody techniczne? Podobnie było na nieopisanym przeze mnie w końcu fantastycznym koncercie Tribute to Miles, gdzie grały formacje Marcusa Millera, Wayne’a Shortera i Billy’ego Cobba. Shorter zagrał intelektualnie i jako pierwszy, choć ewidentnie był największą gwiazdą wieczoru, Miller dynamicznie i przebojowo tuż po nim, w efekcie klasycznego Billy’ego Cobba nikt nie mógł słuchać. Nie wiem, po co się komponuje taki zestaw gwiazd, żeby potem spaprać całość kolejnością.

Wczoraj było podobnie. Kurt Ellling zaśpiewał jako pierwszy. Dla tzw. nie rozgrzanej publiczności. Po prostu wyszedł z całym zespołem, żadnego gwiazdorstwa, wyszedł i zaczął śpiewać. „My Foolish Heart” na początek. I wprawdzie dopiero zaczynaliśmy się wsłuchiwać, ale już wiedzieliśmy, że będzie genialnie.

To jest mistrzostwo świata, co Kurt wyprawia głosem. To nie jest nawet kwestia skatowych improwizacji, choć i takie bywają, czy imitowania instrumentów perkusyjnych, bo to bardziej sprawa dla McFerrina. To, co robi Kurt jest ponad. Bawi się barwami, bawi się dynamiką, bawi się rejestrami, płynnie przechodzi od pełnego, wręcz klasycznie ustawionego głosu, do falsetu. W jednym z utworów śpiewał jakby echo swojego głosu, za każdym razem o ton ciszej i tercję wyżej … ile tak mógł wyśpiewać wiedzą tylko ci, którzy byli na sali.

To nie był koncert dedykowany muzyce Johna Coltrane’a jak zapowiadały afisze pana Adamiaka. Nie do końca w każdym razie. Coltrane oczywiście grywał „My Foolish Heart”, ale podejrzewam, że w Jobima się raczej nie zapuszczał, a Kurt i owszem. Największe wrażenie zrobił na mnie dynamicznie zaśpiewany i zagrany „Nature Boy” z doskonałymi improwizacjami Kurta i solówkami wszystkich towarzyszących muzyków. Zresztą w kwestii muzyków towarzyszących zdecydowanie wyróżniłabym pianistę Laurence’a Hobgooda, który – nie wiem, czy to z racji miejsca – zapędzał się nawet w cytaty muzyczne z Chopina.

„Nature Boy” miał być ostatnim utworem tego krótkiego, godzinnego występu. Oczywiście publiczność nie pozwoliła Kurtowi zejść ze sceny i ostatecznie skończyło się wykonanym tylko z towarzyszeniem fortepianu utworem „Luiza” Antonio Carolsa Jobima z płyty „Nightmoves”. Uspokoił publiczność i zszedł ze sceny, a wszyscy mieli poczucie ogromnego niedosytu. Miejmy nadzieję, że mu się podobało i będzie teraz bywał nieco częściej.