Kultura
Skomentuj

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona

Wyraziłam już niejednokrotnie swoją dezaprobatę dla tego filmu. Wyrażę więc jeszcze raz. Nie wiem, dlaczego dostał jakiekolwiek nominacje do Oscarów. Nie wiem, ale mnie to przejmuje, bo ciągle jeszcze wierzę w to, że przynajmniej nominacje powinny dostawać filmy znakomite, a kto wygra to już kwestia polityki.

Mam kilka zarzutów do „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”. Pierwszy z nich to czas trwania. Nie, nie jestem obsesyjna, jeśli chodzi o czas, wręcz przeciwnie. Znam kilka osób znacznie bardziej obsesyjnych i wiecznie się spieszących. Jeśli natomiast ktoś sadza mnie w kinie (ok., sama się sadzam, ale zakładam, że reżyser i producent tego właśnie ode mnie oczekiwali) na 2 godziny i 50 minut, to powinien mieć mi coś ważnego do powiedzenia. A tu się okazuje, że niekoniecznie.

Drugi zarzut to Brad Pitt. Niestety. W dalszym ciągu jestem nieprzekonywalna. O ile nawet mi odpowiadał jego widok z pomarszczoną skórą w późnym wieku starczym (czy raczej wczesnym młodzieńczym), o tyle, kiedy już „doszedł do siebie”, wsiadł na motor i zagrał słynną scenę w okularach słonecznych a la James Dean, miałam go znowu tak samo dosyć jak zawsze. Nie wiem, czy nastąpi z nim u mnie taki przełom jak z diCaprio, obawiam się, że nie. Pitt zagrał w swoim życiu zbyt wiele beznadziejnych filmideł typu „Mr. and Mrs. Smith”, żeby go uznać za dobrego aktora. Moim zdaniem niestety te kiepskie role wychodzą z niego nawet w dobrych filmach.

Co ciekawe, sama historia Scotta F. Fitzgeralda wydaje się interesująca. Pomysł odwrócenia czasu, narodzin człowieka starego i jego stopniowe odmładzanie, jest pomysłem oryginalnym. Raczej jednak na nowelę, a nie trzygodzinny film. Nie wymaga też, moim zdaniem, aż tak dosłownych ujęć jak zegar chodzący do tyłu. I to jest trzeci zarzut – największy. Ta historia, ten „Ciekawy przypadek Beniamina Buttona”, w wydaniu filmowym niestety nie jest ciekawy.

W skali od 1 do 10 daję 5