Miesiąc: lipiec 2010

Poluzjanci Druga Płyta

Długo zwlekałam z tym opisem. Płytę mam od daty premiery, więc kilka miesięcy, ale chciałam nabrać dystansu, opisać ten krążek z perspektywy profesjonalnego zdystansowanego recenzenta, a nie szalejącej fanki. Myślę jednak, że po kilku miesiącach słuchania Drugiej Płyty Poluzjantów niewiele w moim podejściu się zmieniło. Znam wprawdzie każdą nutę i każdy fragment tekstu na pamięć, ale większość utworów budzi we mnie dokładnie taki sam entuzjazm jak na początku. Zespół Poluzjanci to duża ciekawostka na polskich rynku muzycznym. Jestem głęboko przekonana, że gdyby panowie choć odrobinę bardziej chcieli zrobić karierę jako zespół, nie byłoby z tym najmniejszego problemu. Problem jednak jest i tkwi w zupełnie innym miejscu. Każdy z Poluzjantów to wybitny muzyk sesyjny, a wokalista zaangażowany jest jednocześnie przynajmniej w kilka projektów muzycznych. To dziwna konfiguracja i dość niespotykana na rynku. Dlatego zespół raczy swoich fanów rzadkimi koncertami i jeszcze rzadszymi płytami. Druga Płyta powstała po kilku latach milczenia. Cała ta sytuacja sugeruje, że Poluzjanci to bardziej projekt niż trwały jednolity twór muzyczny. Publiczność natomiast odbiera to sporadyczne dozowanie artystycznej obecności muzyków jak towar deficytowy …

Sting „Symphonicities”

Zastanawia mnie od dłuższego czasu, co by było, gdyby saksofonowa solówka Branforda Marsalisa z pierwszej niezapomniane wersji „Englishman in New York”, nie była jego solówką. Gdyby to w oryginale nagrał ktoś inny na jakimś innym instrumencie, czy taka pierwsza wersja scaliłaby się z tym utworem tak nierozłącznie, jak ta Marsalisowa? Nie wiem. Wiem natomiast, że tej pierwszej solówce nie podołała dotychczas ani trąbka Chrisa Bottiego ani klarnet Aarona Heicka, występującego na najnowszej płycie Stinga „Symphonicities”. Płyta ta cała jest jakby dowodem na to, że można grać rockowe utwory w pierwotnych aranżacjach z pomocą instrumentów muzyki klasycznej. To bardzo ciekawe osiągnięcie, Sting praktycznie nie sili się na nowe interpretacje – być może faktycznie zmienił Roxanne, ale to wszystko – pozostaje wierny ich pierwotnym wersjom. Z tym, że zmienia się brzmienie. Gitary zastępowane są przez instrumenty smyczkowe, a czasami przez sekcję dętą. Ciekawy efekt. Od pewnego czasu przyglądam się, a właściwie przysłuchuję, rozwojowi muzycznemu Stinga. Wystartował z pozycji rockmana, przechodził przez jazz, grywał country, a od dwóch płyt sięgnął poziomu muzyki klasycznej. To trochę jak nieuleczalny flirciarz, …

Plan B (Back-Up Plan)

Czasami mam wrażenie, że moja determinacja w poszukiwaniu zabawnych i inteligentnych komedii romantycznych, wykończy i mnie i wszystkich czytelników tego bloga. No dobrze, być może spodziewając się „inteligentnych” dialogów niekoniecznie powinnam była sięgać po słynny „powrót J Lo”, ale liczyłam choćby na odrobinę klimatu i kilka sprawnych, w miarę szybkich i zabawnych dialogów. No i nic. Nic z tego. Plan B to kolejna komedia, która komedią nie jest, bo najzwyczajniej nie bawi. Na dodatek – i naprawdę nie wiem, kto to wymyślił, ale niech zostanie potępiony na zawsze – pojawiają się elementy odrażające, żenujące, bo po prostu niesmaczne do bólu. Sceny z ohydnym pożeraniem gulaszu, odrażającym porodem, czy innymi jeszcze obleśnymi elementami, których nie opiszę jednak, bo być może ktoś z Was miałby ochotę pomimo tej (i nie tylko tej) krytyki film obejrzeć. Trzeba przyznać, że już temat jest ciężki i naprawdę nie wiem, czy odpowiedni na komedię, która z natury swojej ma być lekka, łatwa i przyjemna. Nie jest to przecież komedia z żadną puentą, nie miała powodować przemyśleń, zmuszać do refleksji. Po co …

The Ugly Truth (Brzydka prawda)

Z kronikarskiego obowiązku. Ponieważ jestem fanką komedii romantycznych i ciągle poszukuję czegoś, choć w 10% równie zabawnego i inteligentnego jak „Love Actually”, właśnie dlatego poddaję się beznadziejnemu procesowi oglądania dużej liczby komedii tego typu, które raz po raz mnie rozczarowują. I choć dawno już powinnam przestać, oszczędzając swój czas i cierpliwość moich czytelników, niestety podjęłam kolejną próbę. „Brzydka prawda”. Uwielbiam Grey’s Anatomy i wszystkim aktorom tego serialu daję dużą przewagę już na starcie, więc Katherine Heigl miała spory kredyt początkowy. Niestety. „Brzydka prawda” nie wyróżnia się absolutnie niczym. Historyjka jest banalna i przewidywalna od samego początku, żarty są mało śmieszne, a aktorzy grają tak sobie. Nie ma w tym filmie niczego, co byłoby godne zapamiętania, no może tylko jedna scena orgazmu w restauracji, która jednak jest aż tak mocnym nawiązaniem do słynnego udawania orgazmu przez Meg Ryan, że zastanawiałabym się nawet, czy to nie powtórka z rozrywki … W skali od 1 do 10 daję 4   Zapraszam na na fanpage, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek …

Precious

Genialne kino. Po prostu fantastyczne. Nie dość, że historia jest znakomita, to jeszcze wszystko jest świetnie zagrane, wyreżyserowane, dobrze zmontowane i wyprodukowane. Po prostu całość rewelacyjna. Wszystkie nominacje do Oscarów i dwie wygrane nagrody – za drugoplanową rolę żeńską i scenariusz adaptowany – całkowicie zasłużone. Przerażająca historia 16-letniej czarnoskórej dziewczyny o imieniu Precious. Jej życie jest pasmem udręk. Ojciec ją gwałci, jest z nim już w drugiej ciąży, matka nie tylko nie robi w tej sprawie nic, ale jeszcze dokłada swoje. Dziewczyna ledwo rozpoznaje litery, ma za to wyobraźnię i niespotykaną wolę istnienia. W najgorszych momentach w myślach odgrywa rolę gwiazdy występującej w świetle fleszy. Ostatecznie trafia do szkoły dla problematycznych nastolatków, a także do opieki społecznej. Jedna i druga wywiera wpływ na jej życie, ale dokładnie w momentach oczekiwania klasycznego hollywoodzkiego happy-endu, historia znowu kopie bezbronną Precious. Oglądałam to ze łzami w oczach. Niezwykle przejmujący obraz ludzi, którzy naprawdę nie mają szans. I choć system pomocy społecznej w którymś momencie w końcu jednak się nimi interesuje, w wielu przypadkach bywa po prostu za późno. …

Albert Schoech Pinot Gris Alzacja 2008

Pinot gris to podstawowy szczep Alzacji, stanowi ponoć ok. 15% wszystkich upraw. W tym regionie pinot gris, znane też jako pinot grigio we Włoszech, nazywano jeszcze dawno Tokay d’Alsace, choć w rzeczywistości nie ma ono niczego z Tokajem wspólnego. Ta nazwa jednak ogromnie mi pasuje do wina, które można kupić na półkach winnych w Eleclerc. Albert Schoech Pinot Gris Alzacja 2008. Pasuje tylko w kontekście skojarzenia z podłymi Tokajami, kupowanymi za starych niedobrych czasów na stacji beznynowej, bo z tymi wieloputtonowymi, gatunkowymi, nie ma naprawdę nic wspólnego. Wiem, jak może smakować dobre pinot gris, czy dobre pinot grigio. Piłam kilkakrotnie, mam w pamięci ten smak. To wino jest natomiast prawie słodkie. Ale to nie jest taka niska kwasowość, jak niektóre moje ulubione Gewurtraminery, to jest zwykła pospolita nieelegancka słodycz. Omijajcie to wino szerokim łukiem. zapisuję je tutaj tylko po to, żeby pamiętać i więcej już go nigdy nie kupić. W skali od 1 do 10 daję 3   Zapraszam na na fanpage, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w …

Wenecja

Kolskiego się lubi albo nie. Nie znam nikogo, komu jego twórczość byłaby obojętna. Zwykle ma albo wielkich zwolenników albo wielkich przeciwników. Wenecja idealnie wpisuje się w jego klasyczny styl, z tą tylko różnicą, że traktuje o wojnie. Z zasady nie oglądam filmów o wojnie, chronicznie nienawidzę tego typu dzieł, nie mogę się przemóc, przy scenach wojennych albo odwracam wzrok albo w ogóle wychodzę. Z tego powodu nie widziałam kilku naprawdę wybitnych – w opinii krytyków i zaufanych znajomych – filmów. Trudno. Ale właśnie dlatego, szczególnie doceniam pokazywanie tematu wojennego w sposób taki, jak u Kolskiego. Poetyka. To jest chyba słowo-hasło do całej twórczości tego reżysera. Wszystko jest opowiedziane w jakichś niesamowitych okolicznościach, bohaterowie dostają prawo do swoich małych lub dużych dziwactw, nabierają praktycznie niemożliwych cech. Można byłoby zapytać – czy i gdzie ludzie się tak zachowują w rzeczywistości? Ale czy na pewno o tym wiemy, jak kto się zachowuje i kiedy? A nawet jeśli nie, to kto powiedział, że film ma odzwierciedlać rzeczywistość? U Kolskiego bywa różnie. Film opowiada historię młodego chłopca, który marzy o …

Chateau dOrschwihr Pinot Blanc Bollenberg Alzacja 2007

Pinot blanc to szczep będący genetyczną mutacją Pinot noir, jednego z bardziej eleganckich szczepów win. Alzacja jest z kolei regionem, w którym pinot blanc występuje najczęściej. Od pewnego czasu z większym zainteresowaniem przyglądam się winom alzackim, pewnie też dlatego trafiłam na to wino. Chateau d’Orschwihr Pinot Blanc Bollenberg 2007. Dystrybutorzy o tym winie: „Owocowe z przyjemną strukturą oraz dobrą kwasowością przy finiszu o delikatnych aromatach brzoskwini i gruszki.” Ja doceniłam przede wszystkim jednak małą kwasowość, lekką mineralność i zapach zdecydowanie przypominający moje ulubione Viognier. Bardzo dobre wino, polecam! Do kupienia m.in. tutaj. W skali od 1 do 10 daję 8   Zapraszam na na fanpage, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek wysyłam podsumowanie moich relacji. Wystarczy podać swój adres e-mailowy tutaj: Email *

Restauracja Bliss

Na ślicznym małym rynku Mariensztackim, gdzie niestety nie dzieje się tak wiele, jak wskazywałby potencjał tego miejsca, od wielu lat działa chińska restauracja Bliss. Zwykle mam tak, że jak słyszę „chińska restauracja” to uciekam. Kojarzy mi się niestety z wszystkim najgorszym, co przez całe lata serwowali nam różni pseudo-Chińczycy. Z tego powodu, zwykle omijam restauracja chińskie szerokim łukiem. Owszem, zdarza mi się zjeść coś na szybko, zamówić do pracy jakieś małe proste danie, przygotowywane w opcji take-away, służące do szybkiego zabijania głodu podczas lunchu w pracy. W prawdziwej restauracji chińskiej nie byłam jednak już chyba z 10 lat. Z lekkim niepokojem przyjęłam więc propozycję wybrania się do Blissa, ale cudna okolica i dobre opinie o tym miejscu usłyszane od kilku osób, spowodowały, że postanowiłam spróbować. Zapraszam na na fanpage, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek wysyłam podsumowanie moich relacji. Wystarczy podać swój adres e-mailowy tutaj: Email *

Ostatnia noc w Twisted River

Kocham Irvinga. Zdecydowanie. Mam kilku takich autorów, dosłownie kilku, o których mogę powiedzieć, że przeczytałam wszystko. John Irving do nich należy. Zaczynając od Garpa, przez Metodę wodną, aż pod Regulamin Tłoczni Win i Jednoroczną Wdowę. Widziałam też zarówno ekranizację Świata wg Garpa, Door In The Floor jak i Wbrew regułom. Uwielbiam jego klimaty, przenoszę się w jego świat bezkrytycznie i w całości, pochłania mnie, budując mi rzeczywistość, której nie znam, a potem wyjaśniając po kolei, zwykle z pomocą mnóstwa szczegółów, jak ona wygląda. Radośnie przyjęłam informację, że jest nowa powieść Irvinga „Ostatnia noc w Twisted River”. Nie próbowałam jej nawet otwierać przed wakacjami. Wiem, że Irving jest wymagający. Nie da się go czytać po 30 stron dziennie dla odpoczynku. To po prostu nie działa. Trzeba się zanurzyć. Całkowicie. Przeczytałam w trzy dni, ale w trybie – leżymy a leżaku i czytamy. Co najwyżej robimy sobie przerwy na przepłynięcie 20 basenów i lunch. Być może właśnie dlatego nie narzekam na wielowątkowość, drobiazgowe opisy, zawierające niejednokrotnie wręcz przepisy kulinarne. Nie narzekam, bo dałam sobie czas, podeszłam do …