Przyznam, że wgniotło mnie w kinowy fotel. Siedziałam z otwartą buzią przez 1,5 godziny. Momentami zamykałam oczy, momentami się mocno śmiałam, momentami mocno wzruszałam. Nie było patetyzmu, przesadzonych morałów, dwugodzinnego ciężkiego dramatu. Było znakomite, szybkie teledyskowe kino, połączone z ciekawą opowieścią. Fabuła jest prosta – główny bohater siedzi przez 127 godzin w wąwozie, gdzie rękę uwięził mu spadający głaz. Wpada w ten potrzask w 10tej minucie filmu i do końcowej, bardzo dramatycznej sceny, po prostu tam siedzi. Jak z takiego tematu zrobić interesujące kino? I jednocześnie nie przesadzić z koszmarem, dramatem, histerią, łzawością, ale też moralizowaniem? Wie tylko Danny Boyle. Historia jest prawdziwa, oparta na faktach, trudno więc jej nie znać. Mam wrażenie, że większość osób, która wybrała się do kina wiedziała, co będzie się działo. Wszyscy czekali w napięciu, w jaki sposób zostanie to sfilmowane. Ja czekałam z obawą. Bałam się … no chyba się bałam Piły (1,2 ,3 lub którejś kolejnej). Ale w zamian za to dostałam bardzo mądrą historię chłopaka, który z dużym dystansem, a momentami nawet poczuciem humoru, podchodzi do swojej …