Skóra w której żyję
Bardzo mnie zastanawia, co takiego się wydarzyło Almodovarowi, że Allenowski film „Vicky Cristina Barcelona” był bardziej Almodovarowy niż najnowszy film Almodovara „Skóra w której żyję”. Przedziwne. Mam nadzieję, że „Skóra w której żyję” to tylko wypadek przy pracy, że reżyser wróci do swoich prawdziwych klimatów, które tak mocno poruszają i zachwycają. Zwykle po wyjściu z kina, po filmie Almodovara, odczuwałam uniesienie, to było kino najwyższych lotów, dla wybranych widzów. Czułam się wobec tego uskrzydlona i wybrana. Tym razem czułam się kiepsko. Przede wszystkim brakowało ciepła. Uwielbiam nie tylko piękne ciepłe kolory w filmach Pedro Almodovara, ale też uczucia. Czasem krzywe, wypaczone, niezrozumiałe, ale zawsze prawdziwe, mocne, intensywne. Tutaj nie ma ich w ogóle. Najczulsze bodajże sformułowanie to słowo „tygrysek” wypowiedziane przez matkę do syna, kryminalisty, złodzieja i gwałciciela, przebranego w karnawałowy strój tygrysa. Jest to ponoć thriller, ale jeśli tak, to brakło napięcia. Brakło też poczucia humoru, Pedro wracaj do siebie, jeśli miałeś gorszy humor na Boga, nie rób już więcej w takim humorze filmów. Zwykle na Trwoich filmach śmiałam się mocno albo przez łzy …