Miesiąc: czerwiec 2009

Zawodowcy („Righteous Kill”)

Zafundowałam sobie bardzo kulturalny długi weekend. Obejrzałam cztery filmy, byłam na jednym koncercie, i na jednej kolacji. Poza tym się obijałam i uprawiałam nordic walking. Iście sybaryckie podejście do życia, to prawda. Zastanawiałam się, ile mi wrażeń pozostanie po tych czterech filmach i muszę przyznać, że jestem zdziwiona. Z każdego coś pamiętam, ale największy efekt wywarli na mnie „Zawodowcy”. Czekałam na ten film od jakiegoś czasu i myślę, że moja ocena może być właśnie przez to oczekiwanie niesprawiedliwa. „Zawodowcy” to bardzo sprawnie zrobione kino. Ciekawe zwroty akcji, zaskakujące rozwiązania, interesujący montaż, brak chronologii. To wszystko może zainteresować i interesuje. Ogląda się to kino dość dobrze i pewnie gdyby nie moje oczekiwania … byłabym całkiem zadowolona. Ale … ale przecież to jest Al Pacino i Robert De Niro i przecież to są jedni z najgenialniejszych aktorów na świecie. Ich potencjał pozostaje tu całkowicie niewykorzystany. Nie ma niczego odkrywczego w tym filmie. Nie ma nawet napięcia pomiędzy partnerami. Jest pewna miałkość i duży dystans, na który może się zdobyć widz oglądając ten film. Brak chemii. W jednej …

Restauracja La Cantina

La Cantina zrobiła na nas fatalne pierwsze wrażenie. Po nim, właściwie byliśmy już w 100% przekonani, że miejsce jest nastawione na turystów – czyli jednorazowe wizyty, na których można dużo zarobić, a nie trzeba się bardzo starać. Powitała nas bowiem kelnerka, która „jest nowa i właśnie się uczy”. Doszło więc do małej sceny przy zamawianiu starterów – spytana, czy kalmary są panierowane, zrobiła minę sugerującą, że nie może tego wiedzieć i oddaliła się po szefa sali. Chyba szefa sali. W każdym razie osobę pochodzenia zagranicznego, która ma poważne problemy ze zrozumieniem polskiego. Utknęliśmy zatem w rozważaniu, czy kalmary są panierowane z nową kelnerką i nie rozumiejącym szefem sali. Po kilku minutach donikąd nie prowadzącej rozmowy, zasugerowałam zapytanie kucharza. Wróciła z informacją, że wprawdzie są panierowane, ale mogą nie być. Zamówiliśmy zatem grillowane kalmary i ośmiorniczki na sałacie z sosem tatarskim. Zapraszam na na fanpage, Twitter i Instagram Frobloga. Zachęcam też do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek wysyłam podsumowanie moich relacji. Wystarczy podać swój adres e-mailowy tutaj: Email *

Henryk Miśkiewicz & Marek Napiórkowski Kwartet w Jazzowni Liberalnej

W sobotni wieczór, w wytrwałej w promowaniu jazzu Jazzowi Liberalnej na Starym Mieście, posłuchać można było kwartetu Henryka Mickiewicza i Marka Napiórkowskiego. Panowie grali repertuar ze swoich dwóch płyt – Full Drive i Full Drive 2. Towarzyszyli im Robert Kupiszyn na gitarze basowej i kontrabasie oraz – w zastępstwie Krzysztofa Dziedzica – Robert Luty. I jak było? Było tak, jak jest, kiedy spotka się dobrze ze sobą zgrana ekipa wybitnych muzyków, którzy nie tylko opanowali sztukę grania i improwizowania do perfekcji, ale rutyna nie pozbawiła ich poczucia humoru i chęci zabawy podczas grania, a to nie zdarza się tak bardzo często. Miśkiewicz jest powszechnie znanym saksofonistą jazzowym, podejrzewam, że od kilkunastu lat utrzymuje się w czołówce polskich saksofonistów altowych. Znany jest ze swojej melodyki. Improwizuje, ale nie zapędza się w dźwięki trudne dla ucha. Nie pozwala sobie na zagrania free jazzowe, wręcz przeciwnie, dba o melodykę swoich improwizacji. Napiórkowski z kolei to przedstawiciel tzw. „młodego pokolenia” gitarzystów. Szerszej publiczności znany jest głównie z akompaniowania Annie Marii Jopek. Środowisko jazz fanów zalicza go jednak do grupy …

W.

czyli jak Oliver Stone rozprawia się z kolejnym prezydentem USA. O Bushu zrobiono już kilka filmów. Właściwie można powiedzieć, że to wdzięczny temat do filmowania. Faktycznie, historia Busha idealnie nadaje się na film. Przerażająca jest ta wizja Stone’a, większym przerażeniem napawa jednak fakt, że większość filmów o Bushu ocenia go w ten sposób, co pozwala myśleć, że nie mamy do czynienia wyłącznie z fikcją literacką. Stone przedstawia George’a W. jako „gorszego syna” żyjącego w kompleksach nie tylko wobec swojego ojca, ale również, a może przede wszystkim, wobec swojego brata. W. nie jest do końca inteligentny, mówiąc eufemistycznie, za to piekielnie ambitny, choć dopiero od pewnego momentu w swoim życiu. Jest alkoholikiem, wprawdzie niepijącym, ale zdecydowanie z problemem. No i przede wszystkim traktuje rzeczy personalnie, co w przypadku prezydenta USA jest prawdopodobnie najgorszą z możliwych cech. Stone’owski Bush nie godzi się z żadną krytyką, a Saddama Husajna traktuje jako swojego osobistego wroga. Jest też fanatycznie wręcz religijny. Trudno sobie wprawdzie wyobrazić, że po naradach w Białym Domu wszyscy wspólnie zmawiają modlitwę, ale z pewnością dodaje to …

Duchy moich byłych („Ghosts of Girlfriends Past”)

Pisałam to wielokrotnie, ale napiszę jeszcze raz. Jestem zdecydowaną zwolenniczką komedii romantycznych. Uwielbiam ten gatunek i naprawdę nie mam wobec nich zbyt wysokich wymagań – wystarczy, że się uśmiechnę z 4 razy w trakcie i przestanę myśleć o rzeczywistości. W pogoni za takimi komediami, zdarza mi się trafiać ostatnio na totalne katastrofy kinematografii. Właśnie tak można byłoby określić „Duchy moich byłych”. Moje koleżanka zasnęła w trakcie tego filmu dwukrotnie. Ja przetrwałam, ale choć bardzo mi się podoba Matthew McConaughey, nie mogę już patrzeć na ten sam zestaw min wykonywanych przez niego w kolejnych filmach. Co w tym filmie robił Michael Douglas? Nie wiem. Nie, żebym miała do niego jakiś szczególny szacunek, uważam jednak, że aktorzy tego pokroju nie powinni firmować swoimi nazwiskami tak dennych produkcji. Fabułę da się streścić jednym zdaniem – wiecznemu kawalerowi (która to już taka rola McConaughey?) w dniu ślubu jego brata ukazuje się zmarły wujek, a także duchy trzech byłych dziewczyn, które zabierają go w przeszłość po to, żeby przestał być wiecznym kawalerem. Koniec jest oczywisty. Podobnie jak moja ocena tego …

Miłosne gierki („Leatherheads”)

Niezobowiązujące kino na popołudnie długiego weekendu? Czemu nie. Świetnie się nadają do tego opisu „Leatherheads” czyli historia o początkach profesjonalnego amerykańskiego footballu. Z naciskiem na początki raczej niż na profesjonalizm. Film ma świetny klimat lat 30tych i dwójkę bardzo dobrze wpisujących się w ten klimat aktorów – George’a Clooney’a (również reżyserującego) i Renee Zellweger. Zdecydowanie odpowiadają im te lata, to widać zarówno po wyjątkowo dobrze dobranej charakteryzacji i stylizacji, w której obydwoje wyglądają świetnie. Ale również po chęci występowania w filmach obrazujących tamte czasy. Który to już film Clooney’a i Zellweger, w którym przenoszą się w lata 30te? Film jest faktycznie przyjemny. Dialogi, zwłaszcza te z udziałem ostrej wyemancypowanej dziennikarki (Zellweger), są całkiem inteligentne i zabawne. Muzyka Randy’ego Newmana, rodem z lat 30tych, świetny ówczesny radosny jazz, momentami nowo-orleański, grany przez prawdziwy amerykański band z charakterystycznym bandżo i rozbudowaną sekcją dętą – klarnetami, saksofonami, trąbkami. Oczywiście nie jest to żadne wielkie dzieło, ale jak zaznaczyłam na wstępie, chodzi o kino niezobowiązujące. Klimat tego filmu zdecydowanie przeważa w ocenie całości. trzeba się mu poddać. Ale to …

Mika Urbaniak “Closer”

Od jakiegoś czasu słucham tej płyty. Nie dlatego, że sprawia mi szczególną przyjemność, ale dlatego, że staram się wyrobić sobie zdanie na jej temat. Na początku byłam zdziwiona brzmieniem, potem do niego przywykłam, ale nic mnie nie zachwycało. Nie znalazłam na tej płycie nic ciekawego dopóki nie rozpoznałam jednego z jej utworów granego w radio po pierwszych trzech taktach. Zwykle oznacza to, że jestem z danym utworem zaprzyjaźniona. Faktycznie, wysłuchanie go w radio sprawiło mi przyjemność, wróciłam więc do płyty. I znowu to samo. Nic ciekawego, choć wszystkie utwory już rozpoznaję i powtarzam linie melodyczne, w dalszym ciągu … nic ciekawego. Przeczytałam kilka recenzji tego krążka. Wszystkie zachwycone. Przeczytałam kilka nazwisk biorących udział w nagraniu – wszystkie zachwycające. Przesłuchałam po raz kolejny. I mam ochotę krzyczeć Gombrowiczem „jak zachwyca jak nie zachwyca!”. No więc moje zdanie jest takie – ta płyta ginie w tłumie nowoczesnej muzyki. Gdyby nie nazwisko wokalistki i zainteresowanie jej osobą, a właściwie osobami jej rodziców, nie sięgnęłabym po tę płytę nigdy. I tak chyba powinno było pozostać. Brak jazzu. Brak wzlotów. …