Scen nie liczyłam. Być może było ich 33. Nie liczyłam, bo trudno się zbierałam. Wyprowadzona z równowagi emocjonalnej. Nie byłam przygotowana na ten film. I tu przestroga dla wszystkich, którzy zachęceni sukcesem filmu, szeroką promocją, a szczególnie zwiastunami, idą obejrzeć zabawne kino, czy w najlepszym przypadku tzw. „czarny humor”. Jest kilka momentów bardzo śmiesznych, to prawda, ale to jest jednak film o umieraniu. I jako taki, śmieszny nie jest w ogóle. Wręcz przeciwnie. To taki film, po którym lepiej się przejść, żeby ochłonąć.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie twierdzę, że to jest złe kino. Wręcz przeciwnie. To kino wyższych lotów. Bardzo mnie cieszy, że nakręciła to Polka. Równie dobrze mógłby być zrobiony gdziekolwiek w świecie, co dodaje mu wielkiej uniwersalności. Temat jest uniwersalny i ważny dla wszystkich – śmierć bliskich. I jakkolwiek jest on ważny, pokazywany na tysiąc sposobów, analizowany i przerabiany wszerz i poprzek, tak cały czas, bez względu na to jak dobrze o tym słyszeliśmy, kiedy przydarza się nam, nie wiemy jak się zachować.
„Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.”
Boli. Ale boli tak, jak nigdy nie bolało. I nie ma instrukcji zachowania, nie ma środka przeciwbólowego. Nie mamy żadnej wprawy w radzeniu sobie z taką sytuacją. I nigdy nie będziemy jej mieć. Chyba. Chyba tak jest, bo przecież mój opis to też tylko opis. Ja tego nie doświadczyłam, ja tego nie wiem. Choć zobaczyłam i wydało mi się, że coś do mnie dotarło, to nie mam wcale pewności, że dotarło naprawdę. Przede wszystkim jednak też nie daje mi to wcale wskazówek jak się zachować, jak radzić sobie z bólem, kiedy ten moment nadejdzie.
„33 sceny z życia” to niezwykle mocne kino. To taki film, który trzyma emocje widza pod kontrolą. Każe płakać i śmiać się. Zmusza do reakcji. Może być kontrowersyjny. Nawet bardzo. Ale jedno jest pewne – nikogo nie pozostawia obojętnym.
W skali od 1 do 10 daję 9.