Nie lubię polskich tłumaczeń. „Aż poleje się krew” to dla mnie nie to samo, co „There will be blood” podobnie jak ostatnie zdanie tego filmu „I’m finished” nie oznacza dokładnie tyle samo, co „Skończyłem”.
„There will be blood” to film pokazowy Daniela Day-Lewisa. Główna rola męska jest zdecydowanie najmocniejszym akcentem tego dzieła. Day-Lewis nie od dziś jest wybitnym aktorem, żadne to więc zaskoczenie. Właściwie wszystkie jego kreacje to totalnie inne postaci. Gdyby nie był fizycznie do siebie podobny, byłby nierozpoznawalny. To jest aktor, który gra całością siebie, utożsamia się absolutnie z przedstawianą postacią. Całością, czyli gestami, mimiką, wyrazem twarzy, spojrzeniem, tonem głosu, sposobem mówienia, poruszania się … po prostu całością. Jest innym człowiekiem zależnie od tego, czy gra „Mojej lewej stopie”, „W imię ojca” czy w „Aż poleje się krew”.
Poza rolą główną „There will be blood” to film nienajlepszy. Nakręcony z myślą o Oscarach, ale zbyt długi, zbyt widokowy, przesadzony. 158 minut filmu, podczas którego spogląda się na zegarek kilkakrotnie. Ileż można oglądać widoków tej amerykańskiej prerii? To, co dopełniało całość w „Tajemnicach Brokeback Mountain”, tutaj jest jednak zbyt wyeksponowane.
Historia ciekawa, człowiek interesujący, czarny charakter w roli głównej, brak happy endu, ludzka chciwość, samotność, pieniądze nieprzynoszące szczęścia, kościół jako sposób na robienie interesów i oszołamianie ludzi oraz ostrzeżenie … żeby się nie zapędzić, żeby nie dać się wbić w pojedynek z całym światem, żeby nie oszaleć w pościgu za bogactwem i udowadnianiem wszystkim wszystkiego. Przesłanie świetne, złamanie standardów udane, ale wykonanie zawiodło.
Ten film powinien być krótszy o godzinę. Nie może być tak, że pierwsze zdanie pada w 30tej minucie filmu (chyba, że to jest Koyaanisqatsi, gdzie w ogóle nie ma słów), a pierwszy uśmiech odbywa się w drugiej godzinie filmu. Mam nadzieję, że to jest film, który nie dostanie głównego Oscara. Mam taką szczerą nadzieję.