Ilekroć próbowałam tu coś zjeść, było pełno. Wywnioskowałam, że jest dobrze, stąd tak duża popularność. Ostatnio podjęłam kolejną próbę. Po wejściu powitał mnie podniesiony głos właścicielki „Słucham panią”. Nie podchodzi, nie mówi do mnie, po prostu woła zza baru… Oferuje stolik pod oknem, ale z ograniczeniem czasowym. Siadam i patrząc na stojącą na stole informację o rezerwacjach, ze zdziwieniem stwierdzam, że wstrzeliłam się pomiędzy dwie. Czuję się jak na taśmie produkcyjnej. Do 19tej mam zjeść. I mam tę przyjemność tylko dlatego, że moi poprzednicy siedzący przy tym stoliku zdążyli się uwinąć nieco wcześniej.
Zarzucam sobie zbytnią wybredność. To popularny lokal, mnóstwo ludzi tu jada, muszą narzucić jakąś dyscyplinę. Ale ja nie lubię dyscypliny w restauracjach, chcę w nich odpoczywać, chcę się czuć fajnie, sympatycznie, wyjątkowo. Tu się czuję jak na najbardziej zatłoczonej ulicy. Z wystrojem też średnio. Papierowe menu wygląda tak, jakby bardzo się prosiło o wymianę już dawno temu. Podobnie z dekoracjami. Suszone papryki i czosnek wydają się wisieć tam od początku istnienia.
Zamawiam jedzenie. Widzę, że wszyscy dookoła jedzą pizzę. Nie jadam pizzy od prawie dwudziestu lat, z bardzo nielicznymi wyjątkami. Piec do pizzy owszem mi się podoba, ale to nie jest argument wystarczający, by złamać moje postanowienie. Wybieram Gamberetti fritti, czyli smażone krewetki podane na sałacie lodowej i rukoli z grillowaną cukinią i pomidorkiem cherry, w sosie balsamiczno-truskawkowym. Krewetki dobre, cukinia natomiast podana z tak pikantnym sosie, że nawet dla mnie jest ostro. W karcie nie było słowa o pikanterii tego dania. Całość dość przeciętna.
Jem jeszcze pastę. Tagliatelle con funghi, czyli borowiki w sosie śmietanowym, oplecione wstążkami włoskiego makaronu. Patrzę na nią, kiedy przynoszą i myślę sobie, że w życiu smutniejszej pasty nie widziałam. Szaro-bure śmietanowe. Jeden biedny kolorowy reprezentant – listek bazylii (tytułowej). W smaku dobre, nie mogę się czepić, ale ile takich past można zjeść w życiu. Tę zapomnę po pięciu minutach.
Patrzę na tłumy przewijające się przez to miejsce. Wszyscy witani są tak samo mało sympatycznie jak ja. Mimo wszystko przychodzą ciągle nowi. Właścicielka w ciągu 45 minut nie uśmiechnęła się ani razu. Rozumiem, jest ciepło, pełno, urwanie głowy ma w tej robocie, ale to jest przecież restauracja! Po co ją ma, skoro się tak męczy? „Basilia to ciepła, rodzinna i bardzo nastrojowa restauracja z oryginalną kuchnią włoską.” Tak głosi pierwsze zdanie opisu restauracji na jej stronie internetowej. Śmiech na sali. Nic w tym zdaniu nie jest prawdą. Nie rozumiem fenomenu tego miejsca. Miałam jednak tylko 45 minut, może potrzebowałabym nieco więcej. Moim zdaniem, Basilia wymaga remontu i przewietrzenia. Czasy dawnej świetności ma już za sobą.
Basilia, Al. KEN 24, Warszawa
Więcej zdjęć Basilii nie robiłam, po zdjęcia dobrych restauracji i interesujących dań zapraszam na Fanpage Frobloga na Facebooku.