Bistro Pigalle to trzecie z francuskich bistr otwartych ostatnio w Warszawie. Dziwna sprawa z tym bistro. Zwykle blogerzy rzucają się na takie nowe miejsca, w ciągu zaledwie kilku dni po otwarciu mamy przynajmniej trzy równoległe relacje. O Bistro Pigalle panowała cisza. Miejsce istnieje od kilku tygodni i nikt, absolutnie nikt jeszcze nie napisał żadnej opinii na jego temat. W sobotę wieczorem sprawdzałam dlaczego.
Bistro Pigalle mieści się na rogu Hożej i Poznańskiej w bardzo prestiżowej okolicy. Bistro tworzą dwie sale. Pierwsza z barem i wysokimi krzesłami, a także dosłownie kilkoma stolikami. Dominują ceglaste ściany i lampy z wentylatorami. Druga sala po schodkach w prawo z sofami w kolorze złota i prostymi kamiennymi stolikami. Obydwie dość małe. Wystrojowi towarzyszy dobra muzyka jazzowa – kwintet Cannoballa Adderley’a, Cassandra Wilson. Niestety mankamentem jest dudniący wyciąg, powodujący, że poziom szumu w sali staje się mało akceptowalny. Obsługa jest w stanie zmniejszyć efekt dudnienia, ale po czasie, wraca on niestety do poziomu podstawowego.
W menu brak konsekwencji widać na pierwszy rzut oka. Zjemy tu głównie owoce morza i ryby, ale już co jest przystawką, a co daniem głównym pozostanie tajemnicą twórcy. Jest raczej standardowo – krewetki, kalmary, mule, tuńczyk, okoń morski, łosoś. Ceny od 18 do 68zł i to po nich raczej próbujemy się orientować, czy danie jest starterem czy większą porcją. Ostatecznie prosimy o poradę kelnera.
– Co Pan poleca z tej karty?
– Ostrygi.
– Naprawdę są dobre?
– A czy ja bym Panią okłamał?
– Nie wiem, nie znam Pana, jestem tu pierwszy raz.
– No ale przecież ja w ogóle nie muszę mówić prawdy.
– No nie, ale wtedy ryzykuje Pan swój napiwek. To co? Poleca Pan te ostrygi?
– Proszę się jeszcze zastanowić, ja zaraz wrócę.
(po powrocie jak gdyby nigdy nic) … proponuję kalmary.
Niezły start. Kalmary baby pieczone na sałacie z sosem tatarskim (26zł) są daniem głównym, ale na potrzeby przystawki, zostały nam podzielone na połówki porcji. Kalmary są idealne. Mięciutkie i sprężyste, nie wyczuwam tu żadnej gumowatości. Bardzo dobry jest też gęsty sos tatarski. Niestety rukola i dwa kawałki pomidora nie są ani przyprawione, ani nie mają żadnego dressingu. Za to pod kalmarami znajdziemy klasyczne kleksy balsamico. Kiedyś chyba napiszę tekst pt. Koszmary polskiej dekoracji kulinarnej – kiełki lucerny, rzodkiewki w ząbki i obowiązkowe balsamico. Po przystawce jestem w lekkim potrzasku – nie wiem, co o tym sądzić.
Na danie główne wybieram Małże Św. Jakuba z konfiturą cebulową i dodatkami. Hm… tylko czy to naprawdę danie główne? Trochę mało. No, ale po kolei. Przegrzebki same w sobie ok, dobre i jędrne, ułożone na plastrach pomarańczy. Dość dobra, choć może ciut za słodka, konfitura cebulowa. Reszta dania budzi już jednak mój niepokój. Mamy tu dwa dodatkowe sosy – jeden bardziej przypominający brzoskwiniowy (kelner twierdzi, że mango, ale nie jest to mango), drugi chyba jest śliwkowy, piszę ‘chyba’, bo obydwa smaki nie są oczywiste, mają jakiś zakręt, nad którym nie chcę się szczególnie zastanawiać. Na środku talerza, w dodatkowym szkle podano liście rukoli z kolejnym dressingiem, tym razem bardziej musztardowym. No i jeszcze sałaty dookoła. To danie sprawia wrażenie, jakby kucharz nie potrafił się zdecydować, co właściwie chce podać i ostatecznie pozostawił ten wybór klientowi. Kompozycyjna pomyłka.
Bistro Pigalle ma interesującą kartę win. Tylko Francja i Włochy, ale poza białymi i czerwonymi, znajdziemy tu również wina słodkie i musujące, a nawet szampana. Jest też kawior z jesiotra, dlaczego w karcie alkoholi, pozostaje dla mnie zagadką. W każdym razie, z tych win niestety nie ma dwóch, które wybieramy, w tym rzadkiego gościa kart winnych – Sylvanera. „Przyszła duża grupa przed Państwem i wszystko wypiła”. Ostatecznie pijemy różowe pinot grigio. Przyjemne.
Duża grupa to chyba jednak większa bolączka Bistro Pigalle. Po daniu głównym, kiedy spokojnie sączymy sobie wino, przy stoliku obok siada osiem osób. Przez hałas z wyciągu i większą grupę osób, robi się głośno. Szybko sprawdzamy menu deserowe, a w nim nuda (creme brule i beziki z mascarpone), postanawiamy więc wyjść na deser do Signature na drugą stronę ulicy. 20 minut i dwie prośby o rachunek później wstajemy zirytowani ignorowaniem naszych próśb i wzburzeni wychodzimy płacąc przy barze. Kelner usprawiedliwia się dużą grupą. Ja naprawdę nie daję napiwków tylko w sytuacjach wyjątkowych i do takich tę właśnie zaliczam.
Historia ma jednak swój epilog. Okazuje się bowiem, że w grupie znalazł się jeden z czytelników Frobloga, bardzo zainteresowany kulinariami. Pan kelner oznajmił grupie, że wyszliśmy przez nich, bo zachowywali się zbyt głośno. W żadnym momencie nie informowałam pana kelnera o powodach mojego wyjścia, zresztą, gdyby w karcie był choć jeden interesujący deser, z pewnością bym została.
„Po co tam poszłaś?” – mówi do mnie znajoma – „Takie miejsce w tej lokalizacji w dzisiejszych czasach…nóż mi się otwiera na otwieranie takich byle jakich miejsc”. Poszłam z kronikarskiego obowiązku. Żeby ktoś i o Bistro Pigalle napisał. Poszłam, żeby Wam oszczędzić. Jedyna podsuma, która ciśnie mi się na usta to: „O Jasiu, pokaż Panu, jak się u nas zachowuje kelner przy pracy”. (Kto nie zna, odsyłam do nieśmiertelnego kabaretu Dudek.)
Bistro Pigalle, ul. Hoża 41, Warszawa, tel. 881 000 182
Więcej zdjęć z Pigalle nie będzie, jednak po wiele innych, znacznie ciekawszych, zapraszam na fanpage, Google+ i Instagram Frobloga.