Pisałam to wielokrotnie, ale napiszę jeszcze raz. Jestem zdecydowaną zwolenniczką komedii romantycznych. Uwielbiam ten gatunek i naprawdę nie mam wobec nich zbyt wysokich wymagań – wystarczy, że się uśmiechnę z 4 razy w trakcie i przestanę myśleć o rzeczywistości. W pogoni za takimi komediami, zdarza mi się trafiać ostatnio na totalne katastrofy kinematografii. Właśnie tak można byłoby określić „Duchy moich byłych”.
Moje koleżanka zasnęła w trakcie tego filmu dwukrotnie. Ja przetrwałam, ale choć bardzo mi się podoba Matthew McConaughey, nie mogę już patrzeć na ten sam zestaw min wykonywanych przez niego w kolejnych filmach.
Co w tym filmie robił Michael Douglas? Nie wiem. Nie, żebym miała do niego jakiś szczególny szacunek, uważam jednak, że aktorzy tego pokroju nie powinni firmować swoimi nazwiskami tak dennych produkcji.
Fabułę da się streścić jednym zdaniem – wiecznemu kawalerowi (która to już taka rola McConaughey?) w dniu ślubu jego brata ukazuje się zmarły wujek, a także duchy trzech byłych dziewczyn, które zabierają go w przeszłość po to, żeby przestał być wiecznym kawalerem. Koniec jest oczywisty. Podobnie jak moja ocena tego filmu.
W skali od 1 do 10 daję 1.