Króciutko podsumuję dwa widziane niedawno filmy z Clivem Owenem. Zaczynam od Duplicity, bo był głośny, okrzyczany jako powrót Julii Roberts na ekran, promowany na dobrze wyprodukowaną zabawną komedię romantyczną.
Zacznę od pozytywów – fajny montaż, trzeba być w niezłej kondycji, żeby skojarzyć kilka faktów, żeby się zastanawiać nad tym, co ma być zastanawiające. Brak chronologii dodaje temu filmowi z pewnością uroku. Podobnie jak Julia, która jest piękna – od zawsze i taka już pewnie zostanie.
Niestety nie jest to kino, które spokojnie poleciłabym, nawet w kategorii „komedia romantyczna”. Zresztą, od dłuższego czasu (o czym już pisałam kilkakrotnie) brakuje mi dobrej komedii romantycznej. Liczę na Curtisa i i jego „The Boat That Rocked”, ale to dopiero jesienią w USA, a u nas … Ale wracając do „Duplicity” – nic mnie w tym filmie nie zachwyciło.
Dialogi w 2-3 miejscach były zabawne i inteligentne. Jak na byłych agentów wywiadowczych, ich dialogom brakuje inteligencji, polotu i humoru właśnie. Owszem, scena ze stringami wydaje się dość zabawna, ale to scena wybrana do zwiastuna filmu, nie zaskakuje więc, nie bawi w trakcie oglądania.
Fabuła jest faktycznie ciekawa, choć nie aż tak jak np. w starym dobrym LA Confidential. Trochę mam więc wrażenie, że Gilroyowi (to ten od „Michaela Claytona”) brakło zdecydowania. Powinien iść w kino kryminalne, nie bawić się w komedie. Być może wtedy starczyłoby czasu i budżetu na podkręcenie fabuły, a nie rozdrabnianiu się na mało śmieszne dialogi, które mają całość wprowadzić w ramy komedii.
Oczywiście, jest wielką przyjemnością popatrzeć na Julię Roberts. Zawsze. Na Clive’a Owena pewnie też, choć nie jestem wielką zwolenniczką jego uroku. Ogólnie wyszedł z „Duplicity” przyjemny filmik, ale … mam wrażenie, że mógł być czymś o wiele, wiele lepszym. Moim oczekiwaniom niestety ani aktorzy ani reżyser nie sprostali.
W skali od 1 do 10 – tylko 6