O Jane Birkin nie wiedziałam nic. Puste frazy „aktorka i piosenkarka”, „partnerka Serge’a Gainsbourga”, wykonawczyni niezwykle erotycznego utworu. Jedyna piosenka, jaką znałam z jej twórczości to właśnie „Je t’aime… moi non plus" głównie składająca się z westchnień i tekstu o miłości, którego nie rozumiem. Dlatego poszłam na jej koncert właściwie tylko ciekawości. Kim właściwie jest ta kobieta, o której nic nie wiem?
To, co zrobiła podczas tego koncertu, miało jakieś znamiona czarów. Zaczarowała salę. Swoją skromnością, swoją bezpretensjonalnością, pokorą, ale też kobiecością i ładnymi piosenkami. Zapewne z treścią, ale treści nie dla mnie. Niestety w języku, który jest mi obcy.
To przedziwna mieszanka. Stoi na scenie chudziutka ponad sześćdziesięcioletnia kobieta, odziana w bojówki i wyblakły czarny top ze zbyt dużym dekoltem. Skromna do bólu. Ale kiedy się uśmiecha, bije od niej niezwykłe ciepło, niezwykły czar. A kiedy mówi, czy śpiewa, swoim delikatnym, często prawie dziecięco naiwnym głosem, wszyscy są pod wrażeniem.
To nie jest jakaś wielka twórczość, ale ten koncert to dowód na to, że rzeczy proste są piękne. Jane Birkin po prostu zaśpiewała, trochę poopowiadała mieszaniną francuskiego i angielskiego, często dziękowała i wydawała się wdzięczna wszystkim, którzy przyszli. Biegała po Sali, uśmiechając się do ludzi. Uśmiechała się też do swoich muzyków i DJa. Zadowolona z życia, wewnętrznie spokojna, a jednocześnie wrażliwa. Niesamowita istota.
A na sali mnóstwo obcokrajowców, głównie Francuzów. A na sali ludzie się bawili, klaskali, śpiewali, nucili i w końcu zgotowali jej owację na stojąco. A na sali pachniało. I chyba to był Chanel.
Jane Birkin, 4.02.2008, Teatr Roma, Warszawa