Na płytę Kuby Badacha czekałam od nie wiem kiedy. Może od wtedy, kiedy pierwszy raz usłyszałam jego głos – jeszcze na studiach, moich i jego (każdy na swoich). Może od wtedy kiedy po raz pierwszy poszłam na koncert Polucjantów, a może od zupełnie innego momentu, nie wiem. Ale wiem, że z tym oczekiwaniem była już przesada. Podobnie Marek Niedźwiecki, ilekroć zapraszał Kubę do swoich programów, sugerował, namawiał, groził – płyta musi być. Tymczasem Kuba raczył nas swoim głosem a to na płycie Roberta Jansona, a to w chórkach u Kayah, a to w duecie z Ewą Bem, czy też w gwiazdkowym polskim wydaniu piosenki „Last Chrsitmas” (z trzema innymi najpiękniejszymi męskimi głosami polskiej wokalistyki – Piaskiem, Andrzejem Lampertem i Mietkiem Szcześniakiem).
Wreszcie, niedawno, bo w środę w zeszłym tygodniu, ukazał się płyta „Tribute to Andrzej Zaucha OBECNY”. Lekko się zjeżyłam na tę myśl. Zauchę uwielbiam. Nie lubię przeróbek jego utworów. Zazwyczaj nikt sobie z nimi nie radzi. No, może Grzegorz Markowski potrafi zaśpiewać „Wymyśliłem Ciebie” tak, że ciarki chodzą po ciele, ale poza nim, to już chyba nikt. Bardzo ryzykowny wybór na debiut płytowy Kuby. Drugie zjeżenie nastąpiło, kiedy przeczytałam, że w płytę zamieszany jest Jacek Piskorz. Stylistyka tego muzyka i aranżera jest niestety bardzo daleka od mojej. Potrafi zepsuć każdy utwór tak awangardową aranżacją, takim „przedobrzeniem” i kombinatoryką, że to aż niemożliwe.
Z dużą obawą włączyłam tę płytę. Po pierwszym przesłuchaniu, potwierdziły się wszystkie moje obawy. Po drugim przesłuchaniu, zaczęło do mnie docierać, że panowie stworzyli swój własny styl w utworach Zauchy, co wydawało mi się nierealne do osiągnięcia. Nie mogłam słuchać „Byłaś serca biciem” i „Wymyśliłem Ciebie” i nie mogę do teraz. Zbyt mocno w uszach brzmi mi oryginał, zbyt mocno nie chcę się go pozbywać, w ogóle mnie przekonuje ta aranżacja, wręcz jestem oburzona, że te utwory aż tak zmieniono. „Dzień dobry Mr. Blues” wyłączyłam w trakcie. Próbowałam podejść jeszcze z dwa razy – nie potrafię. To jak odbrązowienie bohatera – mój umysł, słuch, gust muzyczny i wszelkie przyzwyczajenia się na to po prostu nie godzą.
Ale potem, po którymś, -nastym przesłuchaniu, dotarły do mnie perełki. Kiedy opadło moje oburzenie, kiedy przybrałam łagodniejszą formę i po prostu zaczęłam słuchać, oszalałam … „Jak na lotni” to jeden z najpiękniejszych miłosnych utworów, jaki w życiu słyszałam. „Ty się śmiejesz z moich marzeń/ Chcesz na ziemi mocno stać/ A ja z głową w chmurach łażę/ I nie umiem asem grać…” – przepiękny tekst Andrzeja Sobczaka do przepięknej muzyki Waldemara Świergiela. Do tego wybitna wokalistyka Kuby Badacha. Trzeba to powiedzieć głośno – Zaucha miał piękny mocny męski głos, ale nie miał połowy warsztatu Badacha. Kuba robi z głosem co mu się podoba, maluje pejzaże, korzysta z pełnej palety środków i barw głosu, nie boi się falsetu. Jest miękki i romantyczny, marzycielski, albo ostry i bezwzględny – w zależności od potrzeby.
Boska „Bezsenność we dwoje” z lekką chrypką Kuby i jednostajnym motywem powtarzanym monotonnie jakby lekko usypiającym, a przecież bezsennym. Z cudownym, absolutnie genialnym Robertem Majewskim na flugelhornie. O takie interpretacje w muzyce mi chodzi, takich głosów chcę słuchać, takich muzyków. Podobnie przepiękny jest „Siódmy rok”. Ostatni utwór, zamykający płytę, piękna perełka na koniec. Również z Majewskim. Przypomniałam sobie, dlaczego taką przewagę daję flugelhornowi nad wszystkimi innymi dętymi instrumentami.
Od kiedy mieszkam sama, a to już całkiem sporo lat, najbardziej doceniam to, że każdy wieczór, który mam ochotę spędzić przy absolutnie boskiej muzyce z lampką absolutnie rewelacyjnego wina, jest wykonalny. Nikt nie zaprotestuje, nikt nie zmieni klimatu, nikt nie włączy telewizora. Żeby taki klimat osiągnąć, trzeba jednak mieć tę boską muzykę, otoczyć się nią i zasłuchać. „Tribute to Andrzej Zaucha OBECNY” Kuby Badach nadaje się do tego fragmentarycznie, ale jestem pewna, że byłabym uboższa o kilka przeżyć i wzruszeń, gdybym tych fragmentów nie usłyszała.