Z dużą radością wracam z tych wakacji. Chyba po raz pierwszy tak dużą. Cieszy mnie rychła perspektywa jesiennych wydarzeń kulturalnych – a to nowej płyty Kayah, a to koncertu Cassandy Wilson, a to nowego filmu Almodovara. Nic, tylko się niecierpliwić. Opalenizna lekko mi tylko przypomina, że jeszcze wczoraj wylegiwałam się na słońcu w pewnym kraju, którego Wam jednak nie polecam odwiedzać.
Wylegując się i nudząc jednocześnie pochłaniałam kolejne książki z prędkością światła. Niektóre nie nadawały się naprawdę do niczego innego jak tylko czytanie przy basenie pomiędzy jednym a drugim leniwym ziewnięciem i kolejną próbą przepłynięcia dziesięciu, a może tym razem dwunastu basenów wpław. Innym – jak tej, o której chciałabym dzisiaj kilka zdań – towarzystwo basenu, kurortu, słońca i tej „nieznośnej lekkości bytu” zwyczajnie nie przystoi.
Leszek Kołakowski „Wśród znajomych” czytany nad basenem, często z kolejnym drinkiem w ręce, przyznacie, że to zakrawa na profanację. A jednak, w całym tym natłoku wakacyjnych lektur, mniej lub bardziej udanych, czytanych głównie w językach obcych – ale to jedyny ich poziom komplikacji – w całym tym natłoku, „Wśród znajomych” było z pewnością powiewem czegoś, czego szukałam od dawna, ale o szukaniu tym zwyczajnie nie pamiętałam.
Miałam już kiedyś takie poczucie olśnienia. Dawno temu, jeszcze w szkole średniej, czytaliśmy grupowo w gronie przyjaciół wybraną literaturę światową – Hessego, Kunderę czy Cortazara, a potem nagle dostał mi się w ręce jako szkolna lektura obowiązkowa Szczypiorskiego „Początek”. I oszalałam. Piękno języka polskiego używanego natywnie przez mistrza słowa w żaden sposób nie mogło być porównywane z choćby najdoskonalszym tłumaczeniem. To była uczta dla zmysłów, jakiś oddech, powiew czegoś bardzo nowego. Wcześniej oczywiście czytałam inne lektury, ale one wszystkie budziły moją wielką odrazę. Do dziś nie rozumiem fenomenu „Chłopów” czy „Lalki”, nie wiem, czemu akurat one się wyróżniały na tle innych. Szczypiorski wyróżniał się zdecydowanie.
Podobnie jak teraz Kołakowski. Przypomniałam sobie jak pięknie jest się zanurzyć w lekturze autora, dla którego zdania potrójnie złożone są standardem, konstrukcje zdań zmieniają się co akapit, a ich bogactwo i różnorodność zachwyca podobnie jak i słownictwo, często cytowane, często podawane wraz z źródłem, ale zawsze interesujące.
Ta książka Kołakowskiego to zbiór różnych rzeczy pisanych z przeróżnych okazji, łączy je tylko to, że traktują o osobach, które sam autor znał, podziwiał, które go inspirowały. Pojawiają się więc teksty zarówno o dziełach papieża, jak i krótkie wierszyki z okazji urodzin przyjaciół.
Trudno mi powiedzieć, że się zgadzam z autorem w 100%. Zwłaszcza w ocenie działań kościoła katolickiego, ale nie mogę tej książki do tego mojego niezgadzania się uprościć. Praktycznie każdy z tekstów daje temat do przemyśleń, nawet w tak trywialnych basenowych okolicznościach, a – jak pewnie się domyślacie – nie jest to miejsce służące głębszym refleksjom o moralności na przykład. Myślę, że połowa sukcesu w uroku, którym autor dysponuje równie sprawnie jak piórem. Niech przykładem będzie krótki cytat: „Rzeczywiście, nie będę odpowiadał na pytanie, czy wierzę w Boga, bo myślę sobie, że Pan Bóg już to wie.”
I na koniec jeszcze jeden, mój osobiście ulubiony, z tekstu o prof. Marii Ossowskiej. „…niepodobna w tym była do Maksa Schelera, który zapytany, czemu sam nie uprawia cnót przez siebie sławionych, odrzekł pono, że drogowskazy nie chodzą szosami, tylko je ukazują."