W stwierdzeniu, że Madeleine Peyroux przypomina Billy Holiday nie ma już od dawna niczego odkrywczego. Jednak odsłuchując utwory z kolejnej płyty Madeleine, trudno się pozbyć tego niesamowitego wrażenia, że Billy wróciła. Nie tylko barwa, ale i charakterystyczne frazowanie, swingowanie, wszystkim tym Billy zza światów przypomina o swojej ponadczasowości i nieśmiertelności.
Na płycie „Bare Bones” zadziwiająco mało jest jazzu samego w sobie. Nie znajdziecie tu standardów, ani najbardziej charakterystycznej harmonii jazzowej, a i aranżacje dalekie są od jazzu, ale jest duch … Nie tylko duch Billy, ale ciekawy klimat powiedziałabym „jazzawy”, choć to może być dla tej płyty krzywdzące.
Z pewnością są na niej perełki. „Damn The Circumstances” to jeden z bardziej klimatycznych utworów, jaki kiedykolwiek słyszałam. Zaśpiewany z lekko trzęsącym się wokalem w górnych partiach refrenu, jakby wokalistka nie radziła sobie z poprawnym wyśpiewaniem całości, a przecież udowadnia na tej i innych płytach wielokrotnie, że radzi sobie świetnie. Bardzo ciekawy efekt. Utwór zresztą w ogóle charakteryzuje się takim rozciąganiem rzeczywistości, jakby świat zwalniał na te kilka minut i dawał nam czas.
Po tytułowym „Bare Bones” i „Damn The Circumstances” – drugim i trzecim utworze na płycie – całość jeszcze zwalnia i trochę jednak zlewa się ze sobą. Kolejnym utworom trochę brakuje wyróżników, ale z pewnością nie brakuje klimatu. Dlatego z czystym sumieniem polecam tę płytę tym, którzy potrzebują ukojenia. Letni upał, kieliszek białego wina i dobra płyta. Poddajcie się nastrojowi, reszta stanie się sama.