Oglądam sobie, korzystając z wakacji i nieco większej ilości wolnego czasu, różne filmy. Przeważnie wybieram kino Oscarowe, zwłaszcza takie, którego nie dorwałam w kinach lub które do kin po prostu nie weszło. Ale czasami, żeby nie popaść w totalny zachwyt i nie powystawiać tu samych 8 i 9 w ocenach, zabieram się za coś z natury swojej lżejszego. Często są to komedie romantyczne, a często po prostu jakieś zwykłe kino – nazwijmy je – obyczajowe.
W taki sposób, w poszukiwaniu czegoś lekkiego przed snem, znalazłam „New York, I love you”. To kilka opowieści, splatających się jednym tylko punktem wspólnym – miejscem akcji – Nowym Jorkiem. Te kilka opowieści nakręciło kilku reżyserów. Mira Nair, Fatih Akin, Brett Ratner, Allen Hughes oraz debiutująca w roli reżysera Natalie Portman.
Trochę to wszystko pachnie walentynkowym kinem, ale w dobrym tonie i stylu. Większość historii oczywiście koncentruje się na miłości w różnych wydaniach, zawsze w Nowym Jorku. Nie ma tu może wybitnych osiągnięć. Aktorzy, choć to często bardzo znane nazwiska, zagrali z dużym luzem.
Historie, które zrobiły na mnie największe wrażenie to nieudana próba podrywu Ethana Hawke’a oraz specyficzne obchody pewnej rocznicy ślubu z Robin Wright Penn w roli żony. Jest też urokliwa historia dwójki ciągle zakochanych staruszków z Elim Wallachem, którego podziwiam od czasów roli weterana kina w The Holiday.
Przyjemne kino. Jeśli nie szukacie niczego niesamowicie wymagającego, będzie w sam raz.
W skali od 1 do 10 daję 6