Kultura
Skomentuj

Tomasz Stańko DESPERADO

Zwykle, kiedy czyta się tak rockandrollowe historie, otoczone szalonym stylem życia, zanurzone w narkotykach i haju, zwykle wtedy koniec jest tragiczny. Być może dlatego tak zadziwiająca jest historia Tomasza Stańki, który nie oszczędzał się w życiu, choć do wszystkich używek miał dość mocny dystans i jeśli tylko stawały w sprzeczności z muzyką – nie miały już szans. Jakby ona była najwyższym stopniem uzależnienia, który nie znosi konkurencji i dość bezlitośnie ją zwalcza. „Raz nawet grałem po LSD, w „Remoncie”. Ciężko było, bo trąba mi się wydłużała, nie miałem kontroli, dlatego niespecjalnie to lubiłem. Nie odpowiadała mi specyfika psychodelików, halucynacje, odkształcanie przestrzeni.”

Stańko wciąga czytelnika w swój świat. To świat dość pasjonujący, bardzo ekscentryczny. Świat opisywany specyficznym językiem, w którym trąbka to „trąba”, dobry muzyk to „zdolny cat”, a jeśli ktoś naprawdę zachwyca, może się narazić na sformułowanie „Ten Smolik to motherfucker”. Całość przeplatana jest wielką urodą słowa Stańki, wielką pasją muzyczną oczywiście, ale też zainteresowaniami innymi rodzajami sztuki – literaturą, malarstwem, czy rzeźbą.

Choć książka ma ponad 500 stron, czyta się to niesamowicie. Kobiety przeplatają się z kolejnymi płytami, o setkach muzyków towarzyszących, czy po prostu zaprzyjaźnionych, nie wspominając. Albo właśnie wspominając, bo Tomasz Stańko zna wszystkich. Mamy więc bardzo ciekawe historie, przybliżające klimat środowisk muzycznych, w których funkcjonowali tacy wielcy polskiego jazzu jak Komeda czy Urbaniak.

Desperado to niezwykła historia człowieka, który faktycznie balansuje na granicy, cały czas igra z ogniem, a może z diabłem – też jednym z bohaterów tej książki. Historia muzyczna, zawierająca opisy muzyki takie, jak tylko muzyk potrafi tworzyć, jakże dalekie od radosnych tworów krytyków muzycznych, zwykle nie mających pojęcia o klimacie, zwracających głównie uwagę na warsztat i technikę. Przykład? Przypomina mi się, co Hancock opowiadał o graniu z Milesem. On wspominał, jak Miles walnął jakąś nutę, kompletnie złą. Wytrzymał ten błąd. Wzmocnił. I muzyka dogoniła tę nutę. Wokół tej dziwnej nuty powstało zawirowanie. I całość skoczyła taaaak! Coś się zrobiło z ekspresją i napięciem!”

Taaak skacze też ekspresja i napięcie, kiedy Stańko opowiada o swoich najbardziej ekstremalnych momentach, m.in. o słynnym „Jaka piękna katastrofa”. Zdradzić, o co chodzi, byłoby zepsuciem momentu kulminacyjnego tej książki, odeślę więc Was do autobiografii Tomasza Stańko DESPERADO. Bardzo gorąco polecam, niewiele takich rzeczy można przeczytać. Magia.