Czasami mam wrażenie, że moja determinacja w poszukiwaniu zabawnych i inteligentnych komedii romantycznych, wykończy i mnie i wszystkich czytelników tego bloga. No dobrze, być może spodziewając się „inteligentnych” dialogów niekoniecznie powinnam była sięgać po słynny „powrót J Lo”, ale liczyłam choćby na odrobinę klimatu i kilka sprawnych, w miarę szybkich i zabawnych dialogów.
No i nic. Nic z tego. Plan B to kolejna komedia, która komedią nie jest, bo najzwyczajniej nie bawi. Na dodatek – i naprawdę nie wiem, kto to wymyślił, ale niech zostanie potępiony na zawsze – pojawiają się elementy odrażające, żenujące, bo po prostu niesmaczne do bólu. Sceny z ohydnym pożeraniem gulaszu, odrażającym porodem, czy innymi jeszcze obleśnymi elementami, których nie opiszę jednak, bo być może ktoś z Was miałby ochotę pomimo tej (i nie tylko tej) krytyki film obejrzeć.
Trzeba przyznać, że już temat jest ciężki i naprawdę nie wiem, czy odpowiedni na komedię, która z natury swojej ma być lekka, łatwa i przyjemna. Nie jest to przecież komedia z żadną puentą, nie miała powodować przemyśleń, zmuszać do refleksji. Po co więc w takim filmie poruszać temat samotnej kobiety, która nie znajdując od dłuższego czasu odpowiedniego partnera, decyduje się na zapłodnienie in vitro?
Nie wyszedł Jennifer Lopez ten film. Jest wprawdzie ciągle śliczna, a momentami nawet znacznie zgrabniejsza niż była, wygląda świetnie, ale dobrała sobie chyba jednak niewłaściwą ekipę. Ani to scenariusz wart zainteresowania, o reżyserii nie można praktycznie nic powiedzieć, bo się nie wybija nijak, a inni aktorzy … są po prostu mierni. Może żaden dobry aktor nie chciał zagrać w powrocie J Lo, ale wydaje mi się, że do roli amanta można jednak było znaleźć kogoś sensowniejszego niż Alex O’Loughlin.
Podsumowując – nie polecam. Chyba, że jesteście takimi obsesjonistami w sprawach komedii romantycznych, jak ja. W beznadziejnym poszukiwaniu odrobiny humoru, zaraz sięgam po 27 sukienek.
W skali od 1 do 10 daję 4