Zastanawia mnie od dłuższego czasu, co by było, gdyby saksofonowa solówka Branforda Marsalisa z pierwszej niezapomniane wersji „Englishman in New York”, nie była jego solówką. Gdyby to w oryginale nagrał ktoś inny na jakimś innym instrumencie, czy taka pierwsza wersja scaliłaby się z tym utworem tak nierozłącznie, jak ta Marsalisowa? Nie wiem. Wiem natomiast, że tej pierwszej solówce nie podołała dotychczas ani trąbka Chrisa Bottiego ani klarnet Aarona Heicka, występującego na najnowszej płycie Stinga „Symphonicities”.
Płyta ta cała jest jakby dowodem na to, że można grać rockowe utwory w pierwotnych aranżacjach z pomocą instrumentów muzyki klasycznej. To bardzo ciekawe osiągnięcie, Sting praktycznie nie sili się na nowe interpretacje – być może faktycznie zmienił Roxanne, ale to wszystko – pozostaje wierny ich pierwotnym wersjom. Z tym, że zmienia się brzmienie. Gitary zastępowane są przez instrumenty smyczkowe, a czasami przez sekcję dętą. Ciekawy efekt.
Od pewnego czasu przyglądam się, a właściwie przysłuchuję, rozwojowi muzycznemu Stinga. Wystartował z pozycji rockmana, przechodził przez jazz, grywał country, a od dwóch płyt sięgnął poziomu muzyki klasycznej. To trochę jak nieuleczalny flirciarz, który nie potrafi się zdecydować na jedną kobietę. Być może. Ale to też wyznacza klasę Stinga. Tak naprawdę jest znakomitym muzykiem, odnajdującym się w każdej estetyce – no może bez przesady, na szczęście w rytmach disco go nie znajdziemy.
Bardzo to ładna płyta. „Englishman in New York” bije na głowę wszystkie utwory, zwłaszcza, że naprawdę różnice wobec oryginału są niewielkie. Przepięknie brzmią „Every Little Things She Does Is Magic”, wspomniana już „Roxanne” i „When We Dance”. Ponieważ wielokrotnie słyszałam już takie interpretacje, które zabijały przekombinowaniem, cieszę się, że Sting poszedł inną drogą. Jest jakby podobnie, a przecież zupełnie inaczej. Bardzo polecam!