Filmy, na których biegają i strzelają, zazwyczaj ignoruję. Nie bawią mnie ani te z Brucem Willisem, ani z Nicolasem Cagem. Szkoda mi czasu. Wyjątek robię od kilku lat dla Bonda. W końcu to kilkadziesiąt lat tradycji i trudno z nią polemizować.
Jestem wyznawcą Daniela Craiga. Po pierwsze dlatego, że daję kontrowersyjności pewną wartość samą w sobie. Po drugie dlatego, że jest blondynem. A po trzecie dlatego, że Pierce Brosnan z bójki, strzelania i trzech granatów wychodził z nienagannie równym kołnierzykiem koszuli, a Craig ma chociaż umorusaną twarz i wielkie plamy krwi na koszuli. To dodaje mu elementu ludzkości.
Elementy ludzkości w ogóle są jego mocną stroną – jest zakochany, zdradzony, kieruje nim chęć zemsty. To jak nie Bond przecież. Bondowi nie przystoi. Bond powinien być wiecznie profesjonalny i nie okazywać żadnych uczuć, co najwyżej odrobinę zachwytu kobiecą urodą. Na szczęście nowy Bond (już drugi) jest inny. I niech tak zostanie.
Temu filmowi mam do zarzucenia głównie to, że już w pierwszej scenie rozwala bezlitośnie dwie przepiękne Alfy Romeo, a przy mojej wielkiej pasji do tej marki, nie jestem w stanie się pogodzić z takim marnotrawstwem. Zwłaszcza, że te Alfy zostały zmasakrowane naprawdę, a pewnie do dubli użyto więcej niż dwóch.
I to prawie tyle, jeśli o zarzuty chodzi. Poza tym jest bardzo dobry. Szybka akcja – czasami może trochę za szybka, świetna jak zwykle M (Judi Dench), piękna Olga Kurylenko i niezwykle przystojny ludzki Bond. „Ludzki pan” J Z problemem zabijania, trochę zbyt częstego zabijania. Ale cóż, Bondowi trzeba wybaczyć. Polecam, a oceny w skali nie ośmielę się użyć.