Inne, Restauracje, Śródmieście
1 komentarz

Restauracja Osteria

Któregoś wieczora postanowiłam zrekompensować sobie mój bardzo pracowity weekend i zjeść coś dobrego. Może nawet wykwintnego. Tym razem Osteria. Postanowiliśmy ją testować z kolegą, z którym testowaliśmy już chyba z 30 restauracji w Warszawie. Nie wybieramy miejsc kierując się ceną, wybieramy miejsca kierując się dobrą opinią (zazwyczaj czyjąś) na ich temat. Osterię wybraliśmy, bo od dawna intrygowała nas tym, że jest restauracją rybna, owocowo morską, no i oczywiście ostrygi wiodą prym. Wiemy też, że jeden z prezesów wielkiej polskiej firmy informatycznej (a branża ta jest nam szczególnie bliska) zwykł podpisywać tam kontrakty.

Zjedliśmy – jak zwykle – po przystawce, po daniu głównym i po deserze. Ja zaczęłam od małży św. Jakuba zapiekanych z gorgonzolą i parmezanem w sosie pomidorowo-śmietanowym. Pyszne. Kolega J. zaczął od ostryg zapiekanych z gorgonzolą i masłem czosnkowym. Też ponoć były bardzo dobre. Start w sumie był więc obiecujący i z dużą ochotą czekaliśmy na danie główne popijając białe wytrawne australijskie Chardonnay Lindemans.

Dania główne nadeszły. Ja zamówiłam diabła morskiego z borowikami i żubrówką w koszyczku z parmezanu. Dostałam. Bez borowików. I chyba też bez żubrówki, a w każdym razie nie poczułam. J. zamówił turbota i red snappera duszonego w liściu bananowca w sosie z trawy cytrynowej i zielonego curry. (Red snapper zresztą tłumaczony jest na polski jako „Lucjan”, co nas nieźle ubawiło. Nie twierdzę, że to złe tłumaczenie, po prostu brzmi zabawnie J) Niestety obydwie ryby były pełne ości, choć poczyniono zapewnienie, że ości nie będzie. Przyszedł kelner zapytał, czy wszystko smakowało. Odpowiedziałam pytając, czy nie miało być borowików. Wyjaśnił, że miały być, a skoro nie było, to może kelner coś pomylił. Może, ale słowa przeprosin czy skruchy nie usłyszeliśmy.

Daliśmy sobie chwilę odpocząć ku niezadowoleniu obsługi, która znacząco pakowała już urządzenia i zdecydowanie zbierała się do zamknięcia lokalu. Poprosiliśmy o kartę deserów, którą podano nam komentując, że pierwszej pozycji czyli truskawek nie ma, co nas wcale nie zdziwiło. Nie dlatego, że truskawek o tej porze nigdzie nie ma, ale dlatego, że coraz bardziej przekonywaliśmy się, że ta restauracja, w przeciwieństwie do opisywanego tu niedawno Bistro de Paris, niczym pozytywnym nas już nie zaskoczy.

Na deser J. wybrał wiśnie flambe, które miały być gorące w połączeniu z zimnymi lodami, ale były zimne. Ja wybrałam mus z białej i czarnej czekolady, który dostałam i niczego bym mu nie zarzuciła gdyby nie fakt, że towarzyszyły mu … TRUSKAWKI (przypominam, że miało ich nie być). Po deserze podszedł pan kelner i dobił nas mówiąc, że musi już podsumować rachunek, bo zamykają kasę.

I teraz będzie wniosek. Nie widziałam rachunku, ale podejrzewam, że zapłaciliśmy około 450 zł za dwie osoby. Czytaliśmy o tej restauracji wiele pochlebnych opinii, choć np. w Polityce mistrz Adamczewski zwrócił uwagę na obsługę, która „raczej przypomina PRL”. Zastanawiamy się, jakim cudem (do cholery!) ta restauracja przetrwała pomimo takiego braku profesjonalizmu, na jaki sobie pozwala. Wyszliśmy nie zostawiając ani grosza napiwku, jutro zadzwonię do właściciela i opowiem mu o moich wrażeniach. Wam natomiast wszystkim, którzy mnie czytacie, szczególnie odradzam. Aha, a ponieważ trafiają tu gości z Google’a i może i trafią też poszukując opinii o restauracji Osteria, tym gościom mówię: „omijajcie z daleka”.

Osteria, ul. Krucza 6/14, Warszawa