Jakkolwiek chciałabym się skupić na restauracji Sinnet, pewnie bardziej będzie to wpis o wspólnym recenzowaniu restauracji. Nie czuję się jednak winna z tego powodu, restauracja miała wszelkie szanse, by przykuć moją – i nie tylko moją – uwagę. To się nie udało. Urządziliśmy w Sinnet ‘zjazd rondlarski’, swoje recenzje tego miejsca równolegle publikują Maciej Nowak w Co Jest Grane i Restaurantica.pl.
Spotkaliśmy się na Food Bloggeer Fest w Agorze, gdzie Maciej opowiadał o zawodzie krytyka kulinarnego. Podczas krótkiej rozmowy po prezentacji uzgodniliśmy, że fajnie byłoby coś razem zjeść. Wymieniliśmy się numerami telefonów i zaczął się proces umawiania. Celem było znalezienie miejsca nieznanego nikomu w naszym gronie. Wiecie pewnie jakie to trudne. Znaleźć restaurację, w której nie była jeszcze ani Restaurantica ani ja, już jest skomplikowane, a jeśli do tego nałożymy jeszcze wszystkie miejsca, o których pisał Maciej Nowak, wybór restauracji okazuje się mission almost impossible. W każdym razie w końcu padło na Sinnet. Jestem odpowiedzialna za tę propozycję. Biorę to na swoje barki, naprawdę sądziłam, że zabieram to wymagające towarzystwo w miejsce, gdzie kuchnia sobie poradzi.
Sinnet to klub fitness i spora restauracja przy nim. Klub jest dość elitarny, szefem kuchni jest Paweł Kibart, o jego kuchni niektórzy blogerzy wyrazili już swoją pozytywną opinię. Nadzieja więc była. Pierwsze wrażenie nie najlepsze, sala była zupełnie pusta. Wyjaśniliśmy to sobie jednak niedzielnym wieczorem i przystąpiliśmy do studiowania menu.
‘Zamawiamy wszystko, co nam się podoba’ – mówi Maciej. Kiedy przychodzi kelner okazuje się jednak, że większości dań, które nam się podobały, zamówić nie sposób. Brakuje ciekawych pozycji menu – nie ma matiasa w oleju rydzowym, sałatki z kaczym udkiem confit, żurku na gęsinie i filetu z rai, choć ten ostatni tak ładnie wpisałby nam się w kontekst TopChefa, gdzie uczestnicy niedawno zmagali się z tą rybą. Niestety w kuchni nie ma również szefa kuchni. Panu obsługującemu myli się kaczka z gęsią i trzęsą się ręce. Strasznie mi go żal. Chyba wtedy właśnie orientuję się, że wybór miejsca był kompletną porażką. Too late.
Skosztowaliśmy w sumie kilkunastu dań. Zaczęliśmy od Kremu z dyni z kruszonymi ciasteczkami amaretto (18zł). Krem z dyni dość tradycyjny, bardzo ciekawe towarzystwo ciasteczek daje mu słodkawy i lekko migdałowy posmak. Potem Harira (16zł), przyjemna, ale zdecydowanie brakuje jej charakteru. Na Carpaccio z wołowiny z oliwą truflową (32zł) namawia nas kelner, choć protestujemy, że to standard nad standardy. Niestety po skosztowaniu podtrzymujemy opinię – standard nad standardy, nic nie wyróżnia tego carpaccio.
Nudą okazują się także makarony i risotta. Risotto z kaszy jaglanej z indykiem i warzywami (30zł) i Risotto z pęczaku z piersią kurczaka i warzywami (30zł) są do siebie niesamowicie podobne, oparte na zielonych warzywach, nawet sposób prezentacji mają analogiczny. Kiedy próbuje się kilkunastu dań, nuda w ich wyglądzie robi się naprawdę uciążliwa. Prezentacje kilku zup i dań korzystały z podobnego garnish i niestety świadczyły o poważnym problemie z jakąkolwiek kreatywnością.
Największą porażką w moim odczuciu była Sałatka z tuńczykiem marynowanym w sosie sojowym i imbirze (38zł). Ten tuńczyk był naprawdę dobry, ale… podano go na talerzu udekorowanym pestkami dyni i olejem z pestek dyni, to trzecia identyczna dekoracja tego wieczoru. Tuńczyk leżał na mieszance sałat i poza nimi niczego w tej sałacie nie było. Na rybie umiejscowiły się zadowolone … kiełki lucerny. W tym miejscu pozdrawiam koleżankę Nakarmioną Starecką, która ostatnio w jednej z audycji radiowych na temat warszawskich trendów kulinarnych wygłosiła frazę godną Pulitzera „poświęćmy kilka minut kiełkom lucerny”. O kiełkach lucerny będących nieudanym erzacem kreatywnych dekoracji, nawet nie chce mi się pisać.
Dwa kulinarne światełka zaświeciły się w trakcie tego wieczoru. Tortilla z humusem na plackach cukinii (25zł) była daniem delikatnym w smaku, również – jak zauważył Maciej – brakowało jej wyrazistego kontrapunktu, ale była czymś, czego nie zjemy w stu innych miejscach w Warszawie. Niestety kiełki lucerny w dekoracji nie odpuściły i tym razem. Stek z polskiej polędwicy z sosem z zielonego pieprzu (68zł) był stekiem znakomitym. Krwisty, tak jak sobie tego życzyliśmy, mięciutki, soczysty, z dobrej jakości wołowiny, był prosty i pyszny. Nie towarzyszyły mu ani kiełki ani pestki dyni, uff.
Kuchnia Sinnet zaprezentowała się jako kuchnia średniej jakości. Większość dań potrzebuje tu dosmaczenia, zresztą, czego ja wymagam, potrzebuje choćby przyprawienia. Pozbawione charakteru potrawy próbują nadrobić smutnymi dekoracjami. O deserach nawet nie rozmawialiśmy. Zajęliśmy się rozmową na temat kucharzy, u których warto zjeść, wymieniliśmy opinie o ulubionych knajpkach, dyskutowaliśmy o TopChefie i kto dostanie gwiazdkę Michelin w kolejnym rozdaniu. Wieczór był bardzo miły i na szczęście samo jedzenie nie wpłynęło na nasz humor. A może to tylko ja tak negatywnie oceniam Sinnet? Może moi współbiesiadnicy mieli zupełnie inne wrażenia? Przeczytajcie koniecznie, w końcu często różnimy się opiniami.
Równoległe opinie na temat restauracji Sinnet przeczytacie na Restaurantica.pl i Gazecie.pl.
Sinnet, ul. Gołkowska 2, Warszawa, tel. 22 550 34 00
Po więcej zdjęć z Sinnet zapraszam na fanpage Frobloga na Facebooku.