Szklarnia w restauracji to genialny koncept. Obiecuje powiew świeżości, lokalność w skali mikro, obiecuje dania roślinne, lekkie, estetyczne i przede wszystkim smaczne. Szklarnie dla swoich restauracji tworzą najwięksi szefowie kuchni na świecie. Uprawiają tam produkty rolne, których jakości są pewni. Szklarnia to duża obietnica. Restauracja o takiej właśnie nazwie otwarta została kilka dni temu w Soho Factory. Nazwa zobowiązuje, czy praska Szklarnia jest w stanie sprostać temu wyzwaniu?
Szklarnia mieści się tu, gdzie kiedyś Restauracja GEMO. Na początku gruzińskie miejsce, szybko straciło swojego gruzińskiego szefa kuchni, a wraz z nim charakter. Restauracja świeciła pustkami, co przy totalnie pełnej Warszawie Wschodniej by Mateusz Gessler, oddalonej zaledwie kilkanaście metrów, rzucało się w oczy w sposób nadto wyraźny. Szklarnia przejęła lokalizację i ogródek. To w nim zasiedliśmy ciekawi wrażeń w sobotni wieczór.
Ogródek utrzymany jest w jasnych kolorach. Meble paletowe pomalowane są na biały kolor, na nich ułożono kolorowe poduszki dla wygody i urody. Żwirkiem wysypano sporą przestrzeń podłoża, a na szlakach komunikacyjnych ułożono białe deseczki, by łatwiej się chodziło. Ich gęstość ułożenia sprawia jednak, że raczej drobimy niż idziemy i po dwukrotnym przejściu, mamy już ochotę maszerować po żwirku. Centralnym punktem ogródka jest szklarnia. A właściwie szklarenka. Mała, ładna, ewidentnie wizerunkowa bardziej niż zaopatrzeniowa. Rosną w niej wprawdzie pomidory i poziomki, ale nie sposób sobie wyobrazić, że ich ilość wystarczy do serwowania tutejszych posiłków. Poza szklarnią z elementów roślinnych mamy też atrakcyjne jasne donice z poziomkami. Całość Szklarni wygląda pięknie, a te poziomki budzą moje wzruszenie, muszę się więc pilnować by nie popaść w zachwyt przesadny.
Zaglądam do menu i już nie muszę się martwić. Mój zachwyt nie tylko przestaje być przesadny, ale i znika całkowicie. Szumne deklaracje o autorskiej kuchni tworzonej z miłości do jedzenia, o sezonowości i prostocie, zostają szybko i drastycznie zweryfikowane przez carpaccio z polędwicy wołowej (bo rozumiem, że wołowina w szklarni raczej nie rośnie i co ma to danie wspólnego z kuchnią autorską na Boga?), dwie ciepłe zupy (upał na ponad 30 stopni, deklaracje o sezonowości właśnie wzięły w łeb) i pięć dań głównych, z których żadne nie jest pozycją wegetariańską, o wegańskiej już nawet nie wspomnę (po to mamy Szklarnię w nazwie, żeby wegetarian i wegan ignorować). Uff… próbuję coś jednak wybrać.
Zaczynam od sałatki. Sałata ze stekiem z sezonowanego rostbefu, agrestem, grillowanymi pomidorkami i papryką, płatkami parmezanu i olejem z pestek dyni (28zł) Ponieważ wypowiedziałam już kilka pochlebnych zdań na temat poziomek w donicach, do mojej sałatki trafiają więc poziomki. Bardzo mnie ujmują. Poza nimi jest bardzo estetycznie i smacznie. Pięknie udekorowana całość kwiatem bratka (niestety nie ze swojej grządki, ale nie czepiam się, doceniam), świetny agrest, własne lekko podpieczone pomidory, zielone sałaty i fajny dressing. Wszystko smaczne, pachnące, bardzo letnie i śliczne. Byłoby idealnie, gdyby nie trup rostbef. Prosiłam o różowy. Ten, który dostałam był dopieczony to granic możliwości i suchy na brzegach. Szkoda – przy tej sałatce szefowa kuchni była blisko ideału.
Z dań głównych nie miałam czego wybrać. Fajnie brzmiała Pierś z kaczki z sałatką z bobu, kurek i poziomek, ale było zbyt gorąco na ciężką kaczkę. Taką sałatkę chętnie bym zjadła z jakąś lekką rybą. Z ryb dostępny był stek z miecznika, ale za 69zł i był najdroższym daniem w karcie, zwykle staram się takich jednak nie wybierać. Trafiło więc na Mule w białym winie z pomidorami (43zł) i to było danie poprawne i dobre. No bo raczej nie autorskie. Zjadłam z przyjemnością, choć wiele do pisania o tych mulach nie mam.
O deserze powiem krótko – totalna porażka. Owocowe Tiramisu (22zł). Do wyboru były jeszcze Lody bananowo-jagodowe (banan to taki sezonowy owoc i pewnie rośnie w szklarni wrrrrrrrr) oraz panna cotta w dwóch smakach buraczana z wiśniówką i earl grey. I nawet poszłabym w tę panna cottę, chociaż jej nadreprezentacja w warszawskich restauracjach mierzi mnie tak jak nadreprezentacja tiramisu i fondanta, ale wydawało mi się, że owocowe tiramisu da mi szansę na lekkość, owoce sezonowe i przyjemny smaczny finisz. Owoce sezonowe były cztery – dwie maliny i dwie borówki amerykańskie, poza tym była góra ciężkiego mascarpone i biszkopty nasączone wiśniówką. Koncept może i dobry, ale zawiodły proporcje. Deser był zbyt słodki i ciężki, nie zjadłam nawet połowy.
W Szklarni niektóre dania cieszą oczy i kubki smakowe. Moja sałatka nadaje się do lekkiej poprawy i będzie to świetne danie. Ładnie też wyglądał i ponoć dobrze smakował Torcik z bakłażana, pomidorów i mozzarelli z orzechami nerkowca i pesto mojego towarzysza kolacji. Niestety Szklarnia dostaje ode mnie dwóję za spójność koncepcji. Prawie nie ma tu kuchni sezonowej, autorskiej, nie mówiąc już o opcji wege, bo nawet jedna z dwóch sałatek podawana jest z mięsem. Niektóre dania w tym menu przypominają mi niebezpiecznie karty dań sprzed dziesięciu lat. Nie chcę takiej kuchni w Warszawie. Chcę taką, jaką obiecano mi w opisach i deklaracjach. Gotujcie z tego, co Wam urośnie, czyż nie tak miało być? Szklarnia otworzy się oficjalnie jesienią, do tego czasu autorzy miejsca mają jeszcze chwilę, by przemyśleć swoje propozycje. Mam nadzieję, że zdecydują się na gruntowne zmiany w menu.
Szklarnia, ul. Mińska 25, Warszawa, tel. 690 51 10 20
Po więcej zdjęć z restauracji Szklarnia zapraszam na fanpage, Google+ i Instagram Frobloga. Zachęcam do prenumerowania newslettera Frobloga. Co tydzień w piątek wysyłam podsumowanie moich relacji. Wystarczy podać swój adres e-mailowy tutaj: