W tym filmie nie popisał się tylko tłumacz tytułu. Obserwuję tę dziwną manierę polskich tłumaczy, którzy udają, że wiedzą więcej, że lepiej zrozumieli bądź pomogą widzom w lepszym zrozumieniu. Bardzo mnie to irytuje i uważam, że twórcy powinni sobie tytuły zastrzegać. Jeśli tytuł nie jest idiomem lub faktycznie czymś nieprzetłumaczalnym, jakim prawem tłumacz uważa, że lepiej dopasuje polskie brzmienie tytułu? Ale to naprawdę jedyna rzecz, która mi w tym filmie nie odpowiada.
Poza tym, kino jest inteligentne, niebanalne i niedosłowne. Potrzebowałam takiego filmu, który na fali już powoli wchodzącej letniej ramówki telewizyjnej odbija się od rzeczywistości mocnym kontrastem.
Film jest o utracie bliskiej osoby, o szczęśliwej miłości i jej nagłym braku, o wieloletniej męskiej przyjaźni, o walce z nałogiem, o śmierci bliskiej osoby. Film jest o wielu ważnych tematach i nie popada w zbytni sentymentalizm, ani przesadę praktycznie w żadnym momencie.
Ma kilka smaczków. Takich jak niechronologiczny montaż czy jak słuchanie muzyki przez słuchawki – słyszy ją również widz. Głośniej niż muzykę w tle. A potem, kiedy bohater ściąga słuchawki, muzyka zamienia się właśnie w backgroundową. Świetny efekt.
Benicio del Toro mogłabym się zachwycać godzinami. Zawsze wybiera ciekawe role. Takie, w których może sobie pograć. Ale w tym filmie jest również bardzo dobra Halle Berty, a nawet – co zupełnie nieoczekiwane – dobry Dawid Duchovny. To pewnie za sprawą reżyserki – Susanne Bier, która nie tylko wydobywa z aktorów to, co chce i to, czego ten film wymaga, ale również wprowadza do niego absolutnie nieamerykański i niehollywoodzki klimat.
“Things We Lost in the Fire” przemknęło gdzieś przez polskie kina. Nawet nie wiem, gdzie i kiedy było wyświetlane na dużym ekranie. Film nie doczekał się promocji, tym bardziej jest więc kinem niszowym i tym bardziej go polecam wszystkim, którzy potrzebują ochłody od szeroko promowanych „Seksów w wielkim mieście” czy komedyjek w stylu „Mamma Mia”.
W skali od 1 do 10 daję 9.