Dość trudno mi pisać o tym koncercie. Trudno, bo nie zaliczam się do największych fanów Tori. Nie należy pewnie nawet do mojej pierwszej piątki ulubionych wokalistek. Doceniam warsztat, lubię piosenki, ale nie miota mną uczucie do niej. Po prostu inna stylistyka.
Z tym większym zaskoczeniem odebrałam koncert w warszawskiej Sali Kongresowej. Energia, która zapanowała pomiędzy Tori a tłumem, była nie do ogarnięcia. Kiedy weszła, (Tori, nie energia) drobna, szczupła, w długiej sukni, nic tej eksplozji nie zapowiadało. Usiadła pomiędzy fortepianem i keyboardem. Zdziwiło mnie to ustawienie, ale kiedy zobaczyłam jej grę z publicznością, jej ruchy, jej – prawie już – orgie z fortepianem, zrozumiałam. Tori Amos ma do swoich instrumentów stosunek seksualny. To, co wyprawia siedząc i grając na nich, przekracza możliwości normalnego człowieka. Dlatego podejrzewam, że wpada w trans. Nie można bowiem spędzić 2,5 godziny w pozycji wykrzywionej, rozkraczonej, kopiąc, wymachując nogami i rękoma. Tego się nie da fizycznie wytrzymać. A Tori potrafi.
Jej trans wyczuwa publiczność. I to jest zdecydowanie jej publiczność. Taka, która rozpoznaje kolejne utwory, taka, która zna teksty na pamięć, taka, która chce wyjść z siebie z emocji. Ta publiczność – co widziałam pierwszy raz w Sali Kongresowej – zignorowała fakt miejsc siedzących i pod koniec koncertu ruszyła do przodu. Wywijała pod sceną, tańcząc i skacząc jakby była w prawdziwej rockowej sali koncertowej.
Przy tym wszystkim Tori Amos nie wydała z siebie jednego fałszywego dźwięku. Brzmiała równie dobrze w partiach górnych jak i dolnych. Nie oszczędzała się. Bisowała po kilka utworów na raz. Technicznie jest wybitna. Energetycznie również. Jestem pełna podziwu i fascynacji. Warto to widowisko zobaczyć, nawet jeśli – tak jak ja – stoi się lekko z boku. Wierzcie mi, zbyt dużego dystansu do tej kobiety utrzymać się nie da.