Był środek tygodnia, dzień męczący, dużo stresu i mało spania, ogólne zmęczenie. Mid West Quartet jako cover band powitałam więc ziewaniem i zniechęceniem, pożegnałam podobnie. Mogliby przygrywać do kolacji, ale nie porywali na koncercie. Mocno się obawiałam, że nic mnie nie wyciągnie ze stanu lekkiej katatonii, w który wpadałam coraz bardziej z każdą upływającą minutą. Organizator kompletnie się kompromitował – a to nie numerując miejsc, choć numerował bilety, a to urządzając 20 minut przerwy po cover bandzie. Było coraz dziwniej i coraz bardziej chciało się spać, nie wierzyłam w szanse powodzenia tego wieczoru.
I wtedy na scenę wyszedł Paweł Brodowski, żeby opowiedzieć o gwieździe wieczoru. A zaraz po nim wkroczyło combo Arturo Sandovala. Po drugim utworze nie pamiętałam już o jakimkolwiek zmęczeniu. Weszli w mocny rytm od razu. Rozbili wszystkie pozostałe w pamięci niezdecydowane i leniwe dźwięki poprzedniej ekipy. Wnieśli energię i radość i przekazali ją publiczności. Trąbka, saksofon, instrumenty klawiszowe, bas, perkusja i instrumenty perkusyjne – łącznie 6 osób. Z tym, że Arturo trzeba byłoby liczyć poczwórnie – gra na trąbce, fortepianie, syntezatorze, przeszkadzajkach … no i jeszcze śpiewa.
Mistrz salsy, mistrz energii, mistrz klimatu, mistrz dawania czadu, mistrz showman. Samo mistrzostwo mi się ciśnie na usta. Grali szaleńczo, bez opamiętania, bez oszczędzania się. Grali jakby grali ostatni raz w życiu. Publiczność oszalała. Po kilku szybkich utworach – wyciszenie. Arturo założył trąbce tłumik i zaczęli nowy utwór dźwiękami bez koordynacji, trochę basu, trochę syntezatorów, trochę szczotek perkusyjnych, pojedyncze dźwięki trąbki. Ballada – pomyślałam. Publiczność lekko się uspokoiła. Przez chwilę przemknęła mi myśl – trochę jak Miles. Chwila była krótka, bo już za moment okazało się, że z całości wyłoniło się „TUTU” Milesa. Publika zawyła radośnie i prawie odśpiewała temat razem z wiodącą trąbką.
Potem było jeszcze trochę Oskara Petersona, trochę parkerowskiego bebopu i mnóstwo latin jazzu czyli samby, salsy i innych iberoamerykańskich rytmów. Zastanawiałam się przez moment co łączy te utwory poza osobowością lidera … i już wiem, łączy je absolutny czad, łączy je szaleństwo publiki i łączy je to, że powodują jedno wielkie „wow” w myślach słuchaczy. Niesamowita energia.
Arturo jest totalnym szaleńcem na scenie. Wszędzie go pełno. Nie wystarcza mu trąbka, wokal, przeszkadzajki i syntezator, które ma wokół siebie. Podchodzi do fortepianu, usuwając pianistę i sam na nim gra. Podchodzi do perkusisty i dokładnie mu pokazuje jak grać, nabija rytmy, wskazuje talerze do uderzania. Myślę, że jest nieznośny. Ale może to jego energia powoduje, że cały ten zespół aż kipi aktywnością, witalnością, siłą pozytywnego myślenia.
Publiczność mnie zadziwiła po raz kolejny. Nie tylko rozpoznawaniem tematów – jak „Tutu” – ale i poczuciem rytmu. To była przyjemność pobyć na sali z takim tłumem czującym tę muzykę. Nie chcieli pozwolić mu zejść. Owacje na stojąco i bis z Arturo na fortepianie i drugi z Arturo na trąbce osiągającym dźwięki niemożliwe dla trąbki – górne i dolne. Ok., trochę oszukane, ale kto by się czepiał. Show był niesamowity. Energia została przekazana. Mnie trzyma do dzisiaj.
Arturo Sandoval, 18 lstopada 2008, Klub Palladium w Warszawie