Odgrzewana recenzja nie jest tym, o co najbardziej mi chodzi na Froblogu, ale nie pisałam jakiś czas, a wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy w międzyczasie, chciałam je więc udokumentować.
Dziś o Chrisie Bottim. Chrisa znam od kilku lat i słucham jego płyt od czasów „A Thousand Kisses Deep” czyli od 2003 roku. Kiedy dotarła do mnie „Italia” – najnowsze wydawnictwo, wiedziałam już, że nie jest dobrze.
Kierunek, w którym zmierza Chris Botti nie jest tym, czego bym oczekiwała. Jest – jak jego włosy – jakby coraz bardziej cukierkowy blond. Takie hity jak „Ave Maria”, być może tylko w Polsce źle kojarzone ze standardem ślubnym, i „Nessun Dorma” nie powinny się zdarzać w wydaniu szanujących się muzyków, nawet smooth jazzowych. Trąci łatwą komercją i nieszczęsnym snobowaniem się na klasykę. Moim zdaniem ze stratą dla klasyki. Podobnie zresztą uważam, że śpiewanie przez trzech tenorów przebojów muzyki rozrywkowej nie jest tym, o co mi chodzi. Każdy powinien znać swoje miejsce. Mam zresztą wrażenie, że zazwyczaj muzycy wiedzą, w czym czują się najlepiej, a łamią te standardy wyłącznie dla pieniędzy, popularności itd.
W każdym razie, poszłam na koncert Chrisa z nadzieją, że on też wie. Zaczął od „Ave Maria”. I to był dla mnie właściwie koniec. Potem było zresztą również średnio. Kolejne fragmenty koncertu zupełnie nie wiązały się ze sobą, były totalnie w różnych stylach. A to nagle wyskoczył z Milesem Davisem (to zresztą samobójstwo, czy Botti naprawdę nie boi się porównania?), a to zagrał jakąś serię kawałków funkowych (które dramatycznie było słuchać w sali filharmonii, gdzie perkusję odbija od sufitu i zamiast rytmu wychodzi łomot), a to fragmenty z „A Thousand Kisses Deep”. Nagle odniosłam wrażenie, że Chris jest jeszcze artystą poszukującym, że kompletnie nie wie, w którą stronę iść. Próbuje sprostać jednocześnie wymaganiom publiczności Andrei Bocellego, Stinga i Milesa Davisa (wszak nazywają go drugim Milesem – sic!), a to po prostu nie jest możliwe.
Chris jest za to uroczym człowiekiem i to mu całkowicie trzeba oddać. Prowadził świetny dialog z publicznością zaskoczony tym, że jest rozumiany. Prawdziwy showman. Z radością wyszedł do fanów po koncercie, by podpisać płyty. Nie ma w nim wielkiego gwiazdora, być może zresztą dlatego, że wielkim gwiazdorem jeszcze nie jest.
Byłam dawno temu na koncercie Stinga, który zaprosił na tę trasę Bottiego (za sprawą Stinga zresztą Botti stał się modny). Gdzieś w połowie koncertu Sting zagrał swój słynny przebój „Englishman In New York”. Czekałam na solówkę saksofonu, ale saksofonu nie było. To nie była trasa z Branfordem Marsalisem, to była trasa z Chrisem Bottim. Kiedy w miejscu słynnych dźwięków Branforda, najbardziej chyba znanym fragmencie saksofonowym muzyki pop (no może po „Your Latest Trick” Dire Straits), kiedy w tym miejscu zagrała nagle trąbka, moje rozczarowanie sięgnęło zenitu. Nie dlatego, że to była zła muzyka, dlatego, że miałam w głowie inną, nie takiej się spodziewałam.
Niestety z koncertem Chrisa Bottiego w warszawskiej Filharmonii Narodowej było podobnie. Miałam w głowie inną muzykę. I nie uratował sytuacji pożegnalny bisowy ślicznie i prosto zagrany kawałek wyłącznie z fortepianem. Takiego Chrisa chciałam, ale on poszedł już w zupełnie inną stronę …
… choć niektórzy uważają zupełnie inaczej
Chris Botti, Filharmonia Narodowa w Warszawie, 4 marca 2008