Kiedy w 2008 roku nie dojechała na swój koncert w Warszawie, odebrałam to jako jedno z większych rozczarowań roku. Potem w 2009. widziałam ją na koncercie poświęconym Ninie Simone. Zdeklasowała pozostałe wykonawczynie, ale to był króciutki występ. Na jej kolejne koncerty w Polsce niestety z różnych powodów się nie wybrałam. Wreszcie wczoraj, po latach oczekiwania, udało mi się zobaczyć Dianne Reeves w Teatrze Wielkim.
Dianne to wielka melodystka. Należy do tych wokalistek, u których melodia, nawet w improwizacji, nawet w skacie, jest na pierwszym planie. Potrafi ją w niezwykły sposób wyeksponować, nie zabijać zbyt wydumanymi ozdobnikami, nie przytłaczać obowiązkową improwizacją w każdym utworze. Wczoraj klasycznego jazzowego skatu było niewiele, w jednym czy dwóch utworach, a nikt nie miał wątpliwości, że właśnie widzi na scenie miłościwie i niepodzielnie panującą królową jazzu.
O mocnych stronach głosu i stylu Dianne Reeves można byłoby pewnie napisać pracę dyplomową raczej niż wpis na blogu. Dla mnie osobiście liczy się jej ekspresja, dynamika i łatwość z którą porusza się pomiędzy rejestrami swojego głosu. Piękny ciemny niski przejmujący alt przechodzi z niezwykłą lekkością i swobodą w wysokie tony sopranowe z lekką chrypką, nagle skacze o kolejną oktawę, by zabawnie, prawie falsetowo potraktować dźwięki. To bez wątpienia jeden z bardziej charakterystycznych damskich głosów obecnych czasów. Dynamika, ileż tu jest odcieni piano i forte, a nawet pianissimo i fortissimo. Ileż razy mieliśmy wczoraj wrażenie, że to już granica siły tego głosu, a po chwili została jeszcze kilkakrotnie pobita. Jak mocno potrafi zaśpiewać, jak świadomie nie przesadza z tą mocą, jak delikatnie traktuje, muska wręcz inne dźwięki, po prostu robi z tym głosem co chce, a chce robić rzeczy niesamowite. Ekspresja, fascynujące ‘Tango du jour’, które nie ma żadnych słów, a trzyma w napięciu, przejmuje i zachwyca w stopniu niezwykłym.
Jako, że był to mój pierwszy koncert Dianne Reeves, nie wiedziałam o niej na przykład tego, jak świetną showmanką potrafi być. Pięknie przygarnęła i zaczarowała publiczność Teatru Wielkiego, a to chwaląc salę Opery Narodowej jako ‘place that was created for voice’, a to opowiadając o zakupach i dekoracjach świątecznych w Warszawie, a to śpiewająco przedstawiając członków swojego zespołu, czy obrazowo relacjonując swój udział w filmie ‘Good Night and Good Luck’ i swoją reakcję na George’a Clooney’a. Rozbawiała nas wczoraj, sama znakomicie się przy tym bawiąc. Stojące owacje Teatru Wielkiego muzycy jej ulubionego bandu fotografowali swoimi komórkami jak coś, co warto ocalić od zapomnienia. Po obydwu stronach tej zabawy – i na sali i na scenie – czuliśmy, że wieczór był niezwykły.
Dla mnie najmocniejszym punktem wieczoru był wczoraj „One for My Baby (and One More for the Road)” ze ścieżki dźwiękowej do filmu ‘Good Night and Good Luck’. Nastąpił po mocno standardowym „Let it snow”, który zapewne jest uroczym klasykiem jazzowym, ale w moim przekonaniu dość mocno już ogranym. Miałam wrażenie, że tempo nieco zwalnia i kiedy skończyła „Let it snow”, pomyślałam sobie: teraz przywali. „One for My Baby” wyróżniał się swoim bluesowym charakterem na tle dominujących wczoraj rytmów latynoamerykańskich. Rozwijał się powoli, ale z mocnym beatem. Dianne wyszła od łagodnych cichych dźwięków, budowała napięcie powoli i stopniowo, band towarzyszył jej tu bezbłędnie. Kiedy doszli do mocnej, rytmicznej, niezwykle ekspresyjnej kulminacji, beat porwał wszystkich, nie było już chyba jednej osoby w całym teatrze, której ten utwór nie chwycił za bebechy. Niesamowite.
I jeszcze o rytmie. Dianne Reeves jest mistrzynią rytmiki latynoamerykańskiej. W bossanovie, sambie, tangu porusza się jak Chopin w mazurkach. Ale potrafi też przecież klasycznie zaswingować, synkopować gdzie trzeba – tak delikatnie tylko przypomnieć, że „It Don’t Mean a Thing (If It Ain’t Got That Swing)”. Wczoraj w repertuarze przeważnie z najnowszej płyty „Beautiful Life” słyszeliśmy również zaśpiewy afrykańskie i ewidentne nawiązania do world music. Bardzo jest wszechstronna.
Trudno podsumować wieczór pełen wzruszeń i emocji. Nie starcza na to języka, brakuje słów, a kiedy już się je znajdzie wydają się płytkie i jednowymiarowe. Jeśli nie było Was wczoraj na sali, posłuchajcie sobie jednej z płyt Dianne Reeves. W klimacie jej najnowszej „Beautiful Life” pozostaję od tygodnia z coraz większą przyjemnością. Dianne Reeves jest moim zdaniem najlepszą wokalistką jazzową na świecie i nie jestem w tej opinii osamotniona.
Dianne Reeves w Teatrze Wielkim, BMW Jazz Club, 14. grudnia 2013