Chciałabym zacząć od podziękowań. Dziękuję tłumaczom, producentom i komukolwiek, kto odpowiada za polską wersję tytułu, za niezwykle trafne przetłumaczenie go. 🙂 To w kategorii złośliwości na dzień dobry – oczywiście.
A teraz już o filmie. Nie lubię musicali. Zawsze mnie dziwi, jak komukolwiek może się wydawać naturalne to, że ktoś coś mówi i nagle zaczyna śpiewać. Rozumiem, że taka konwencja itd., ale to jednak nie jest całkiem normalne. Może o ten brak normalności zresztą w kinie i na scenie chodzi. Wracając jednak do filmu, jak na mój brak sympatii dla musicali, Nine poradziło sobie świetnie.
Faktem jest, że dość długo czekałam na ten film. A z tymi oczekiwaniami bywa różnie. Niedawno przeżywałam wielkie rozczarowanie ostatnią komedią Richarda Curtisa, na którą czekałam kilka lat. Tutaj, próbowałam więc oczekiwania ograniczyć. Bardzo mi się podobał zwiastun, już w pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam – a to było kilka miesięcy temu, byłam pod dużym wrażeniem. Ten zestaw aktorski również pozwalał sądzić, że będzie co oglądać.
Oczekiwania trzymane na wodzy, dają efekty. Nine mi się podobał. Skupiłam się na mocnych stronach. Film jest przepiękny. W tym sensie, że jest mnóstwo piękna na ekranie. Przepiękne kobiety, przepiękne kostiumy, przepiękna błękitna Alfa Romeo Giulietta Spider, piękne włoskie widoki i bardzo włoski Daniel Day-Lewis.
Jest trochę dobrej muzyki – patrz „Be Italian”, absolutny hit musicalowy, w wykonaniu świetnie śpiewającej Fergie, która zresztą wydaje mi się być jedną z ciekawszych postaci filmu. Jest przepięknie seksowna Penelope Cruz, ale to pewnie bardziej argument dla mężczyzn niż dla mnie. Jest natomiast bardzo włoski Daniel Day-Lewis. Lekko przygarbiony, bardzo szczupły, w ciemnych okularkach, mocno intelektualny. Fajnie zbudowana rola, bardzo dobrze oddaje postać reżysera zagubionego, z blokadą twórczą.
Są inne piękne kobiety. Jest piękna Nicole Kidman, piękna Marion Cotillard, piękna Sophia Loren. Jest niesamowita jak zwykle Judy Dench, która zadziwia wokalnie. Tego się po niej w ogóle nie spodziewałam. I jest jeszcze Kate Hudson. W scenie, która chyba jednak zachwyciła mnie najbardziej. Stylem, ujęciami, strojami, poziomem energii, który ze sobą niesie. Super.
Na uwagę zasługuje jeszcze sama końcówka. Napisy, na których część publiczności wychodzi z kina, a właśnie wtedy pokazywane są aktorki bez makijażu i kostiumów, ćwiczące kolejne sceny z filmu, co zestawiane jest z krótkimi przebitkami na sceny końcowe. Świetny efekt.
I to tyle. Odniesienia do Felliniego? :))) Nie żartujmy. Powiedziałabym tak – jak na musicall bardzo dobrze.
W skali od 1 do 10 daję 6