Strasznie dużo psów powieszono na tym filmie i na tej książce. Ileż to pojawiło się w recenzjach świętego oburzenia, że to biblia czterdziestolatek, że rozwodu im się zachciało, że popaprana była już singielka Bridget Jones, a teraz jest jeszcze bardziej popaprana Liz Gibert, która się rozwodzi „zupełnie bez powodu” i wyrusza w idiotyczną podróż. Jedna z recenzji, w dodatku „Kultura” do Dziennika, posunęła się nawet do podsumowania, że zrobienie filmu o „pracującej matce z wielkiego miasta” byłoby znacznie większym wyzwaniem … jakby to od ilości dzieci bohaterki zależał talent autora/autorki powieści/scenariusza. Zadziwiające.
Przyznaję, że głównie dziwi mnie totalny szał związany z tą książką i tym filmem. Jakby to faktycznie było coś ważnego. Nie mam pojęcia, o co w tym zamieszaniu chodzi. Książka była dla mnie miła, poza drugą częścią, która się nieco dłużyła. Film zjawiskiem nie jest, ale to w końcu masowe kino z Julią Roberts, a nie jakiś Bergman czy Fellini. O co więc cały ten hałas? Nie rozumiem.
Ten film jest dość dobry jak na swój gatunek. W kilku miejscach wzruszył mnie bardzo. Świetna rola Richarda Jenkinsa, któremu kibicuję od czasów świetnego „Spotkania”. Przyjemnie oglądało się zarówno Julię (faktycznie już nie tak chudą jak za czasów Erin Brokovich) i Javiera Bardema. Do tego piękne widoki Rzymu i Indonezji. Na szczęście część indyjska została potraktowana dość pobieżnie, nie było wielogodzinnych medytacji i walki psychiki bohaterki z koniecznością medytowania o 5tej rano.
Moim zdaniem, warto pójść na ten film i wyjąć z niego coś dla siebie, podobnie jak z książki. Kto co wybierze – jego sprawa. Na pewno nic do tego recenzentom i „mądrym głowom”. Każdy ma prawo do swoich wyborów, mam wrażenie, że większość wymądrzających się w tej sprawie zdecydowanie o tym zapomina.
W skali od 1 do 10 daję 6