Kultura
Skomentuj

Obywatel Milk

Wszyscy już chyba wszystko napisali o tym filmie. Pora więc na mój zaległy opis. Zazwyczaj lubię się uzewnętrzniać na jakiś temat jeszcze zanim inni zdążą, a potem sobie porównać, ale tym razem nie było czasu, chęci, siły i wszystkiego, co można byłoby nazwać natchnieniem do pisania.

Milk to przede wszystkim genialne role. Po pierwsze genialna rola Seana Penna, który po raz kolejny udowodnił swoje totalne mistrzostwo. Rozwój tego aktora jest naprawdę imponujący. Pamiętam, że początkowo nie byłam do niego przekonana, ale potem, po takich rolach jak ta w „21 Grams”, ta w „Mystic River”, za którą dostał Oskara i jak ta w „I Am Sam”, za którą był nominowany, stałam się jego fanką absolutną. Moim zdaniem weźmie drugiego Oskara za rolę Milka. Zagrał totalnie na przekór swojej fizjonomii, bo Sean Penn ma w sobie coś takiego lekko nieprzyjemnego, lekko odpychającego, a może to skojarzenie z wszystkimi negatywnymi charakterami, które zagrał? Nie wiem, ale wiem, że tutaj, w Milku, jest tak uroczo pozytywny, tak totalnie całkowicie sympatyczny, miły, charyzmatyczny i lubiany od pierwszych sekund pierwszego wrażenia, że to właśnie jakby gra wbrew swojej własnej fizjonomii. Niesamowite, nie sądziłam, że w ogóle można to zagrać.

Pod koniec filmu pojawiają się zresztą migawki z prawdziwych postaci i prawdziwy Harvey Milk jest wprawdzie do Penna fizycznie niepodobny, ale w stylu, w uśmiechu, w zachowaniu, jest po prostu identyczny. Jeden do jednego. Dlatego twierdzę, że to wielka kreacja i sądzę, że wygra Oskara. Choć ostateczne nominacje zrobię jeszcze po obejrzeniu kilku kolejnych nominowanych.

Druga postać to Josh Brolin, który po „No Country…” zdecydowanie przeżywa swoje wzloty aktorskie. Jest po prostu świetny. Już pomijam to, że ma idealnie ułożoną grzyweczkę i totalnie wygląda jak jego pierwowzór – tutaj akurat udało się uchwycić również fizyczne podobieństwo – ale przede wszystkim tworzy postać takiego idealnego „dobrego Amerykanina”. Konserwatywnego, wrzuconego w pewne ramy, pełnego kompleksów, pogubionego wewnętrznie. Być może nawet ukrytego geja, jak podejrzewa Milk, ale takiego, który nigdy się do tego nie przyzna. Bardzo dobra rola, taka porządnie zagrana.

Jednak, pomimo tych dwu głównych ról, po Van Sancie spodziewałam się więcej. Pamiętam jakie wrażenie robiło na mnie kiedyś „My own private Idaho” i takiego opadu szczęki oczekiwałam. Tego brakło. I trudno mi powiedzieć, co to dokładnie było. Bo i montaż ciekawy i kreacje genialne i kilka mocnych momentów, scen, które zostają w pamięci, ale brakuje jakby dopełnienia, przysłowiowej „kropki nad i”.

Jedno muszę powiedzieć i to, samo w sobie, stanowi dla mnie wartość tego filmu, w momentach pocałunków gejowskich na sali w kinie słychać szmer. Ten szmer wydają z siebie zszokowani widzowie – mężczyźni. Odwracają głowy od ekranu, cmokają z niezadowoleniem, komentują, zdecydowanie czują się nie komfortowo patrząc na ekran. Nie chodzi o sceny erotyczne, a wyłącznie o pocałunki. I to mi uświadamia jak bardzo daleko jeszcze w swojej tolerancji musimy się wyrobić i jak bardzo potrzebne są takie filmy. Muszę zakończyć tym, co po tym filmie najbardziej zostaje w głowie: „I’m Harvey Milk and I’m here to recruit you!” J 

W skali od 1 do 10 daję 8 – głównie za role Penna i Brolina.