Smarzowskiego znam już z kilku filmów. Znam styl, znam sposób kręcenia, wiem mniej więcej, czego się spodziewać. Rozumiem, jaki może to być film i idę z odpowiednim nastawieniem do kina. Wiem, że w słabszy dzień jego kino może dopić. Poszłam na Różę z przekonaniem, że chcę ten film zobaczyć, bo to z pewnością dobre kino.
Początek jest szokująco przerażający, a potem jest jeszcze gorzej. Wiem, to jest film o pierwszych miesiącach po wojnie. Wiem, że rzeczywistość była wtedy nie do zniesienia. Znam to z opowieści mojej babci, dziadków, starszych osób. Rzecz dzieje się na Mazurach, ale na Śląsku nie było wcale lepiej. Wiem o tym. Wiem, że Smarzowski epatuje złem, brudem, z ekranu zwykle „śmierdzi”. Tworzona przez niego rzeczywistość filmowa należy do tych, którą macie ochotę z siebie zmyć natychmiast po obejrzeniu. O tym też wiem.
Niemniej jednak … wyszłam z kina, byłam smutna lecz spokojna, a po 5 minutach, na środku ulicy dostałam histerycznego ataku płaczu i nie umiałam go zatrzymać. Powiem tak, Pan Smarzowski jest z pewnością wielkim reżyserem, jeśli potrafi wywrzeć na mnie takie wrażenie. I jako tak wielki reżyser trafi na półkę z drugim wielkim – Larsem von Trierem. Filmów von Triera nie oglądam od lat. Smarzowski właśnie dołączył do tej kategorii. Rozumiem, że chciał wstrząsnąć, ale nie dam sobie tego robić za swoje własne pieniądze, w swoim wolnym czasie. Przykro mi.
Nie oceniam tego filmu w żadnej skali.