Być może po prostu jest tak, że jeśli ktoś zagra trudną, ciężką, bardzo wymagającą rolę, potrzebuje potem odreagować i zagrać coś kompletnie przeciwstawnego. Piszę o tym, bo przypominam sobie Maję Ostaszewską, tłumaczącą, jak bardzo potrzebowała roli Beaty w „Przepisie na życie” po kilku ciężkich i negatywnych postaciach stworzonych w teatrze. Z tym, że rola Beaty jest majstersztykiem. Ostaszewska ukradła ten serial wszystkim bohaterom głównym. O roli Natalie Portman w „Sex story” (No strings attached) niestety nic aż tak pozytywnego powiedzieć tego nie można. Podobnie jak i o całym filmie.
Tak, to druga krzywda, którą uczyniłam sobie poprzedniego weekendu, przyznaję, że nieco mniejsza niż ta pierwsza. To jednak jest chyba trochę lepiej napisane niż „To tylko sex”. Fabuły są natomiast prawie takie same, znowu przyjaciele sypiają ze sobą i chodzi tylko o sex i tylko o przyjaźń itd. I znowu wiadomo, jak to się kończy. Ponownie kobieta jest wyemancypowana i tak samo nie chce się angażować, jak mężczyzna. Ta oczywistość kobiet jako grupy docelowej, o której myśleli twórcy obydwu filmów jest porażająca. Zadziwiające, że nie pomyśleli o podobieństwach swoich „dzieł”. Dodatkowo obydwie aktorki tuż przed tymi filmami zagrały w „Czarnym łabędziu”. Portman – główną, Kunis drugoplanową rolę. Dodatkowym, już lekko humorystycznym elementem, jest zadziwiająco konsekwentne nadanie polskich tytułów filmom, które w oryginale nie mają oczywiście żadnego słowa sex.
Nie wiem i nie chcę nawet porównywać który z aktorów – Ashton Kutcher, którego nie lubię od zawsze, czy Justin Timberlake, który dał mi nadzieję dobrze grając w „Social Network” – jest gorszym partnerem. Nie chcę się zastanawiać, chciałabym natomiast zobaczyć dobrą, zabawną i odrobinę mądrą komedię romantyczną. W poszukiwaniu takiej właśnie zrobię sobie pewnie niestety jeszcze kilka krzywd.
W skali od 1 do 10 daję 5